czwartek, 23 grudnia 2010

Boże Narodzenie

Kochani,
ponieważ mam jeszcze mnóstwo rzeczy na głowie, nie wiem czy będę miała okazję jeszcze tutaj zajrzeć przed Świętami. Korzystając z okazji, chciałabym życzyć Wam wszystkim - tym, którzy się odzywają i tych którzy zaglądają cichaczem - zdrowych, spokojnych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w gronie najbliższych, spełnienia najskrystszych marzeń i snów, oczywiście szampańskiego Sylwestra oraz samych pięknych chwil w nadchodzącym Nowym Roku :)
Moim kochanym Dziadkom i Babci dedykuje przepiekna "Kolede dla Nieobecnych" (wpiszcie w youtube.com - naprawde warto posluchac, kazdy na pewno znajdzie tam jakas czastke dla siebie)
A Wam w prezencie podaruję 2 piękne wiersze, na które przypadkiem trafilam w necie.

MAŁEJ DZIECINIE

Zapachniała choinka,
na niej błyszczą gwiazdeczki,
leży biały opłatek,
jak Pan Jezus w żłobeczku.

Wieczór cichy, grudniowy –
wszystkie dzieci się cieszą,
gdy się Chrystus narodzi,
do kościoła pospieszą.

A w kościele stajenka,
pastuszkowie i granie,
aby było przyjemnie
spać Dzieciątku na sianie.

Nasz maleńki Pan Jezus
gdy się ze snu obudzi,
uśmiechnie się serdecznie
do wszystkich na świecie ludzi.

Hej, niech żyje choinka!
Cukierki i jabłuszka.
Niech kochanej Dziecinie
złożą dzieci serduszka.

I jeszcze jeden...

Pomódlmy się w Noc Betlejemską,
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,
by wszystko się nam rozplątało węzły,
konflikty, powikłania.

Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki,
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.

Oby w nas paskudne jędze
pozamieniały się w owieczki,
a w oczach mądre łzy stanęły
jak na choince barwnej świeczki.

ks. J. Twardowski

WESOŁYCH  ŚWIĄT!!!!!

czwartek, 16 grudnia 2010

zimowy update

Tiiiaaa... powiem Wam, ze strasznie mi wstyd, ze tak zaniedbalam mojego blogusia. Zagladalam tutaj i do Was codziennie, ale jakos nie mialam czasu na pisanie, a gdy juz ten czas jednak się znajdował, zazwyczaj brakowało mi weny twórczej i nie mogłam sklecić nawet kilku zdań, które miałyby jakikolwiek sens. No... ale jestem, żyję i mam się bardzo dobrze :)
Kolejny zjazd na studiach za mną. Tym razem mieliśmy już takie całkiem konkretne zajęcia. Wszystkie zalieczenia są w formie zadania domowego, więc luzik, spokojnie sobie wszystko zrobie i bedzie z głowy. Dopiero w czerwcu będę miała egzamin końcowy i z głowy. A później już żadnych więcej studiów. Fajnie jest mieć wolne weekendy i móc wyspać się do woli. Ja to czasami śmieję się, że na te studia poszłam po to, żeby mojemu B. nie było smutno, że tylko on musi jeździć na zajęcia :) Ale co tam, to czego naucze się przez ten rok na pewno będzie mi bardzo przydatne i bardzo chciałabym z tym kiedys pracować. No cóż... czas pokaże, może akurat kiedyś się uda :)
Ostatni weekend oprócz zajęć na studiach zaowocował przede wszystkim zakupem części prezentów :) Zostały mi jeszcze tylko 3 osoby i będę miała komplet. Wśród tych 3 osób są 2 dziewczynki w wielku 1,5 roku oraz 5 miesięcy, więc zadanie powinno być ułatwione, bo chcę kupić im jakieś fajne zabawki. Hmm... w sumie takie łatwe to może nie być, bo jak wejdę do działu z zabawkami mogę dostac oczopląsu i nie będę wiedziała za co mam najpierw łapać :))) No cóż, najwyżej usiądę na podłodze i się rozpłaczę :P
Zima u nas na całego. Wczoraj utknęłam na parkingu, bo nie za bardzo mogłam wyjechać, ale na szczęście koleżanka ode mnie z firmy też jechała z mężem do pracy i wypchnęli mnie na ulicę. Uff... Na naszym parkingu śnieg sięga mi po tyłek (naprawdę!!!), więc możecie sobie tylko wyobrazić jaką mamy tam masakrę. Z kolei dziś rano szyby w aucie pozamarzały mi od środka i musiałam spędzić około 10 minut z ogrzewaniem i klimatyzacją włączonymi na full, żeby cokolwiek zaczęło puszczać na tyle, żeby moja skrobaczka mogła sobie z tym poradzić. A termometr pokazywał jedyne -21 stopni... :) Ale za to jak zobaczyłam te cudne oszronione drzewa, byłam pod wielkim wrażeniem.
Dziś rano do naszego biura przyjechała wielka, zielona, przepiękna choinka, która pachnie na cały nasz openspace. Na razie nie jest jeszcze ubrana ani oświetlona, ale wygląda naprawdę super. Wszędzie już naprawdę czuć święta, w radio grają coraz więcej świątecznych przebojów (które naprawdę uwielbiam) i wiecie co... tak sobie myślę, że to będą pierwsze białe święta od bardzo dawna. Kilka lat z rzędu była chlapa albo pogoda wręcz jak na wielkanoc. Więc tym razem mamy naprawdę miłą odmiane :) A ja pójdę jeszcze tylko 4 razy i będę miała cudowne 2 tygodnie urlopu - mam zamiar w końcu się wyspać iu wypocząć. No i przede wszystkim musimy jechać na narty - koniecznie. Nasze narty uśmiechają się do nas coraz szerzej, ilekroć mijamy je w garażu, a ja nie mogę się doczekać, kiedy w końcu je przypniemy :) Już mi sie to normalnie śni po nocach :)))
No ... i tak nam jakoś czas powoli leci do przodu (może nawet wcale nie tak powoli). Niedługo Święta, później Sylwester i kolejny rok od nowa :)

A najbardziej przeraża mnie fakt, że za kilka dni stuknie mi 25 lat i będzie już z górki do 30stki... szok... ;)

sobota, 4 grudnia 2010

Everyday...

Zima zawitala u nas juz chyba na dobre i wyglada na to, ze nigdzie sie nie wybiera. Poki co ani troche mi to nie przeszkadza, nie narzekam mimo nieodsniezonych drog, ulic, ogolnej slizgawicy i koniecznosci skrobania szyb. Z niecierpliwoscia czekam za to na pierwsze szusy na sniegu :) Z powodu ogolnego braku czasu bedzie to mozliwe chyba dopiero miedzy swietami a sylwestrem, nad czym strasznie ubolewam, zwlaszcza, ze do Karkonoszy mam rzut beretem. A wyciagi ruszaja juz w ten weekend... Ale coz, trudno... takie sa uroki doroslego zycia ;) Przezylam jakos maraton w pracy i na uczelni, a jutro mam zamiar spac tyle, ile tylko dam rade. B. jedzie na uczelnie i znajac moje dobre serduszko (bo skromnosc to podstawa :P ) wstane rano z nim, zeby go wyprawic do szkoly, ale pozniej ide dalej spac, nie ma glupich :))) W koncu bedzie jeszcze ciemno :) A jak jest ciemno, to sie spi :P (taaa, akurat... ;) )
Kilka dni temu Nabi zaprosila mnie do zabawy w codziennie moglabym. Zaproszeniom do fajnej zabawy sie nie odmawia wiec oto i moje top 8:
Codziennie moglabym....
1. ... wydurniac sie z moim B. - ooo ludu... gdyby tak nas ktos czasem widzial, to chyba nie uznalby nas za normalne stworzenia :P Mega glupawka bije nam czasami na glowe ;)
2. ... chodzic na dluuuugie spacery - wiosna po swiecie budzacym sie do zycia, latem w pieknym sloncu, najlepiej plaza wzdluz brzegu morza, czujac na twarzy delikatny powiew wiatru, jesienia po
szeleszczacych lisciach, lapiac ostatnie cieple promyki, a zima po sniegu do kolan trzeszczacym pod nogami, rozkoszujac sie rzeskim, mroznym powietrzem. Szkoda tylko, ze ze wzgledu na
ograniczona ilosc godzin w ciagu doby nie jest to mozliwe tak czesto jak bym tego chciala.
3. ... jesc cudowny, przepyszny, jedyny w swoim rodzaju sernik mojej mamy - taki puszysty, soczysty, ze skorka pomaranczowa (obowiazkowo BEZ rodzynek). Najlepiej popijajac pyszna
kawke Douwe Egberts Black... ale z tym serniczkiem niestety tak sie nie da, bo wygladalabym jak szafa 3-drzwiowa. W dodatku pancerna! ;) wiec pozostaje tylko kawa
4. ... czytac - jak juz pisalam w jednym z postow pochlaniam ksiazki w zastraszajacych ilosciach i najchetniej co tydzien kupowalabym po kilka nowych :)
5. ... chodzic do fryzjera i kosmetyczki - ach... jak ja uwielbiam jak ktos sie mna zajmuje. Lubie byc w ten sposob dopieszczana :) Warto czasem zafundowac sobie troche "luksusu". Od razu
czlowiek sie lepiej czuje :)
6. ... jezdzic na nartach albo wylegiwac sie na cieplej plazy na tropikalnej wyspie - no coz... z oczywistych wzgledow niemozliwe :P
7. ... ogladac Dr House'a - wybacz Nabi, ale musialam to zmalpowac :) Uwielbiam ten serial i nie moglabym pominac go na tej liscie :)
8. ... opiekowac sie moja chrzesnica - Marta, 1,5 roku :) kochane dzieciatko, dajace nadzieje na to, ze moze moje dzieci tez beda takie slodkie jak ona :) Uwielbiam ja :) to moja Mala Krolewna...
9. ... marzyc... bo co to za zycie bez marzen... ;)
I tym optymistycznym akcentem koncze dzisiejsza notke. A do zabawy zapraszam Natalie, Dziobaczka i Lenke :) ... oraz kazdego, kto ma ochote sie przylaczyc :))) Do dziela!


"Codziennie patrz na swiat jakbys widzial go po raz pierwszy"

sobota, 27 listopada 2010

Help and advice urgently needed!

I znow mamy piatek... czy Wy tez macie ostatnio wrazenie, ze czas leci jak szalony? Dopiero byl weekend, a juz bedzie nastepny. Szkoda, ze znowu w ogole go nie odczuje. Caly poprzedni tydzien bylam w pracy, weekend (oba dni) byl tez bardzo pracowity i w ogole nie zdazylam odpoczac. Zarowno w sobote, jak i w niedziele wychodzilam z domu o 8 wracalam po 16, wiec czulam sie jakbym byla w pracy. Od poniedzialku znowu praca, a jutro i pojutrze mam zajecia do 17, wiec o weekendzie znowu moge jedynie pomarzyc, a w poniedzialek znowu do biura. Mowiac w skrocie to bedzie maraton - 19 dni pracy bez ani jednej chwili wytchnienia (choc raz na studiach mialam taki maraton 26-dniowy). Jestem teraz w polowie i chyba zaczyna dopadac mnie kryzys. Nie ma glupich, dzis ide spac wczesniej. Taa... zawsze tak mowie, a i tak sciagam do lozka po 23 :P

No ale wracajac do kwestii pedzacego czasu... Za kilka dni skonczy sie listopad (cale szczescie, bo nie cierpie tego miesiaca) i nastanie grudzien. Tak wiec swieta zblizaja sie wielkimi krokami, co da sie zauwazyc juz doslownie wszedzie. Poniewaz jestem Kfiatushkiem dosc przezornym i zapobiegliwym, nad prezentami swiatecznymi zazwyczaj zaczynam zastanawiac sie juz w polowie pazdziernika, co by przynajmniej naszkicowac sobie w glowie jako taki plan dzialania przed swietami. Pewnie zapytacie "Czy ty do reszty zglupialas Kfiatushku? Dlaczego tak wczesnie? Toz to jeszcze kupa czasu do swiat" A no dlatego, ze zawsze staram sie wszystkie prezenty dokladnie przemyslec. Nie chcialabym kupic komus czegos, tylko po to aby kupic, nie chcialabym, zeby ten ktos udawal, ze mu sie podoba, a pozniej rzucal w kat i zapominal, ze w ogole cos takiego ma. Staram sie kupowac moim bliskim to, co naprawde moze im sie przydac, z czego beda zadowoleni, cos o czym marza (oczywiscie w granicach moich mozliwosci finansowych :P ). Nie lubie tego typu rzeczy zostawiac na ostatnia chwile, prezenty wole kupic duzo wczesniej, schowac je do mojej sekretnej skrytki, ktorej nikt nie wyczai :) i niech sobie grzecznie czekaja do Wigilii. Zazwyczaj o tej porze roku mam juz wszystko opracowane, dokladnie obmyslone, przeliczone (choc moje biedne konto w banku i tak przezywa wtedy prawdziwy nalot i nijak nie moze sie to tego psychicznie przygotowac :P ) i czekam tylko na to, zeby prezenty wreczyc (a naprawde uwielbiam to robic i czekac na reakcje obdarowanych). W tym roku tez mam juz wszystko z grubsza obmyslone, wiem co komu kupic, wiec pozostaje jeszcze tylko wybrac sie do kilku sklepow, ale... jest jeden problem... Kompletnie nie mam pomyslu na prezent dla mojego B. Naprawde... codziennie siedze i mysle, co moglabym mu kupic, z czego by sie ucieszyl. Co wieczor probuje jakos dyskretnie podpytac, albo po prostu pytam wprost (przewaznie padaja 3 odpowiedzi - 1. nic, 2. nowy samochod (o okreslonej marce) - nie stac mnie, 3. Ciebie, ale poniewaz mnie ma juz od dawna, wiec to tez odpada :) ). No i nic mi nie przychodzi do glowy. Na pewno odpada ksiazka (chyba ze z obrazkami, bo B. czytac nie cierpi), film na DVD (ostatnio korzysta tylko z oferty na VOD, wiec po co mu DVD), perfumy (bo to takie oklepane, ostatnio je ode mnie dostal i ma juz calkiem pokazna kolekcje na polce w lazience), ubrania tez nie (bo moim zdaniem ubran w prezencie sie nie daje), gra komputerowa rowniez odpada, bo B. ma swoja ulubiona gre, w ktora gra ze znajomymi online. W razie czego mam plan awaryjny, ale niezbyt on do mnie przemawia, wiec wolalabym jednak wymyslic cos innego.
I w zwiazku z tym bardzo prosze Was o pomoc  hehe   . Moze Wam przychodzi cos do glowy? Szukam czegos fajnego - milego dla oka lub przydatnego, porzadnego, czegos z czego facet moglby byc zadowolony i czego nie rzuci w kat przy pierwszej okazji. Mam taka cichutka nadzieje, ze natchniecie mnie i z Waszymi cennymi radami uda mi sie wymyslic prezent idealny :) Moze akurat mnie na cos nakierujecie... :)))) Bede wdzieczna za wszelkie podpowiedzi :))))

środa, 17 listopada 2010

1... :)

Weekend, weekend i po weekendzie... Niestety wszystko co dobre zdecydowanie zbyt szybko sie konczy. Wydaje mi sie, ze ma to szczegolne odniesienie do urlopow, swiat i wszelkich dlugich i krotkich weekendow. Dlaczego czas wolny od pracy tak szybko leci? Ale przynajmniej miniony weekend bardzo pozytywnie nas zaskoczyl piekna pogoda :)
Piekna mamy wiosne tej jesieni... :) Mozna bylo tak powiedziec jeszcze wczoraj. Caly weekend byl u nas piekny, w sobote i w niedziele biegalam tylko w cienkiej bluzie i nawet tak bylo mi momentami za goraco. W niedziele termometr pokazywal u mnie 21 stopni :) Hmm... kto by pomyslal, ze taka pogoda moze byc w polowie listopada. No, ale zeby nie bylo zbyt rozowo dzisiejszy dzien powital nas juz typowo listopadowa aura. Dzis rano oboje z B. baaaardzo leniwie powleklismy sie do pracy, marzac o chocby jeszcze jednej godzince snu. Zdecydowanie nie lubie jesieni. To jest dla mnie chyba najgorszy okres w roku, kiedy nie jest juz cieplo, ale jeszcze nie tak calkiem zimno, w nieba siapi deszcz, jest szaro, buro i ogolnie beznadziejnie... Jakby tego bylo malo wlaczyl sie moj PMS - wredna juz bylam w tamtym tygodniu i czepialam sie mojego biednego kochanego B. o wszystko co tylko przyszlo mi do glowy, najczesciej bez powodu. No po prostu juz sama siebie mialam dosc. Wredota przeminela bezpowrotnie, ale za to przyczepila sie do mnie glodomorrrra. Caly czas chodze glodna i najchetniej zjadlabym wszystko, co tylko znajduje sie w zasiegu mojego wzroku. Na szczescie mam jeszcze na tyle zdrowego rozsadku, zeby sie pohamowac i pomyslec jak bede wygladac wiosna, jesli bede pochalaniac wszystko co nawinie mi sie pod reke. To dziala na mnie zdecydowanie motywujaco :)
No, jak zwykle rozpisalam sie o jakichs pierdolach, a przeciez nie o tym mialo byc :) Z powodu nocnej wichury, ktora nawiedzila nasza okolice z piatku na sobote i w zasadzie troche tez w sobote w ciagu dnia (mimo pieknego slonca wialo tak, ze malo nie urwalo mi glowy, kiedy wracalam z zakupow) bylam calkowicie odcieta od internetu. B. byl na zajeciach (a ja sama niewiele umiem zdzialac w tej kwestii), wiec mialam okazje zajac sie bardziej pozytecznymi rzeczami, ktore juz od jakiegos czasu domagaly sie o moja uwage. Tak mnie to wszystko wciagnelo, ze calkowicie zapomnialam napisac, ze w sobote, 13.11.2010 moj blog obchodzil swoje pierwsze urodziny :) Wiem, ze w porownaniu do mnostw osob z blogowego swiata to praktycznie nic, ale dla mnie to juz jakis tam osiagniecie. Glownie dlatego, ze (dzieki Muffince i jej poscie o ciazowym zboczeniu :) ) w koncu sie przelamalam do zalozenia wlasnego bloga i ze mimo poczatkowego kryzysu i calkowitego braku weny tworczej wytrwalam tutaj juz ponad rok :) I nie mam najmniejszego zamiaru opuszczac tego swiata. Poznalam dzieki niemu cudownych ludzi, ktorych na pewno nie poznalabym w inny sposob (tak tak, o Was mowie kochani moi), nauczylam sie opowiadac i cieszyc ze zwyklych codziennych spraw i zrozumialam bardzo wazna rzecz - mianowicie "w kupie sila" :) Czasami, gdy bylo mi zle, gdy pisalam o rzeczach przygnebiajacych czy nie powalajacych na kolana wszechobecnym optymizmem, nawet zwykly pozornie malo znaczacy komentarz od kogokolwiek z Was potrafil podniesc mnie na duchu i uwierzyc, ze jest wiele osob, ktore trzymaja za mnie kciuki, ktore sa ciekawe co u mnie slychac i ktore tu zagladaja. Poczatkowo bylo Was tylko kilkoro, ale ta gromadka rozrosla sie juz calkiem pokaznie. Bardzo lubie podrozowac po Waszych swiatach, staram sie zagladac do Was codziennie, czesto nawet gdy nie jestem przy komputerze zastanawiam sie co u Was slychac, jak dana sprawa ulozyla sie tej czy innej osobie i zawsze niecierpliwie wyczekuje Waszych postow, chcac z kazdym slowem "poznawac" Was lepiej na tyle, na ile jest to mozliwe poprzez blog. Nie pisze tu na pokaz, mam nadzieje, ze zaden z moich postow nigdy nie zostanie polecony przez Onet, bo nie o to mi w tym wszystkim chodzi. Pisze tutaj przede wszystkim dla siebie - bo to jest miejsce, w ktorym moge sie otworzyc i ubrac w slowa to, co od jakiegos czasu tlucze sie po mojej glowie. To moj skretny swiat, ktory chce zachowac tylko dla siebie. Pisze takze dla Was - pragnac pokazac Wam choc maly skrawek mojego zycia. Mam nadzieje, ze bedziecie ze mna tak dlugo, jak dlugo bedzie istniec moj blog i poki bede miala na to czas, a i ja bede zagladac do Was kiedy tylko bede mogla :)
Tak wiec wszystkiego najlepszego z okazji pierwszych urodzinek moj kochany blogu :) Zycze ci kolejnych dlugich lat w sieci :)

piątek, 5 listopada 2010

"Badania"

Poniewaz w przyszlym tygodniu mina 3 lata mojej pracy w Firmie, wczoraj zostalam wyslana na badania okresowe do jednej z kilku przychodni w naszym Miescie. Lekarz, do ktorego musialam sie zglosic, to znany w okolicy przekreciarz, kobieciarz (lat 40+), lapowkarz i moim zdaniem kiepski specjalista w swojej dziedzinie. Nigdy nie poszlabym do niego na wizyte z wlasnej woli, no ale skoro Firma ma z nim podpisana umowe na badania okresowe, to nie ma bata. Sila wyzsza. No nic... poszlam. Badania okresowe mialy trwac od 17 do 17:30. Zjawilam sie troche wczesniej z glupia nadzieja, ze moze wtedy szybciej sie zalapie na swoja kolej, ale oczywiscie nic bardziej mylnego :) Poczekalnia byla juz pelna ludzi - glownie facetow. Dalam pani w rejestracji swoje skierowanie, usiadlam i grzecznie czekam. Po okolo pol godzinie pani wola mnie zza swojego biurka i wrecza mi wypelniona karte badan, oczywiscie z zakreslona opcja "z braku przeciwwskazan zdrowotnych, zdolna do pracy na dotychczasowym stanowisku". Ok, fajnie, bardzo mi to na reke, ze jestem zdolna do wykonywania swojej pracy, ale skad ta pani z rejestracji to wie? :) Ot i zagadka. Wrocilam na swoja laweczke i czekam dalej. O 17:40 (czyli juz dawno po czasie) pan doktor raczyl laskawie zaczac wpuszczac ludzi na badania okresowe w swoje jakze skromne progi. Poniewaz bylam 8 w kolejce mysle sobie "no, to moze za jakas godzine wejde". I tu czekala mnie niespodzianka. Wszystkich zdziwilo tempo, w jakim to sie odbylo. Zdziwilo nas do tego stopnia, ze zaczelismy mierzyc czas kazdej wizyty :) Przyjecia pacjentow ruszyly z kopyta i piorunem nadeszla moja kolej :) Dlaczego? Hmm... moze powiem na wlasnym przykladzie :)
ja - Dzien dobry, ja na badania okresowe.
XY - Dzien dobry, prosze bardzo... poprosze karte. Czy ma Pani jakies dolegliwosci?
ja - Nie
XY - Prosze przeczytac ta linijka (i tu pokazuja mi mikrospopijna karteczka z cyferkami)
ja - 1 2 3 4 5
XY - A tu?
ja - 57.
XY - Dziekuje. Czy jest Pani zdrowa?
ja - ???? (hmm... czy ja dobrze slysze?) Yyy... chyba tak.
XY - Dobrze. Prosze sie rozebrac do badania.
"Uff..." mysle sobie "A jednak nie skonczy sie tylko na zadawaniu durnych pytan"
I znow pan doktor postanowil mnie zaskoczyc. Wyjal stetoskop, przylozyl mi go 2 ray z przodu i raz z tylu na 2 sekundy. Pozniej go odlozyl, popukal w bok, klepnal w brzuch.
XY - Mozna sie ubrac,
Po czym szybciutko usiadl do biurka i zaczal klepac pieczatki. A kiedy bylam juz gotowa wreczyl mi moje wypisane juz wczesniej zaswiadczenie i dodal "Dziekuje, to wszystko. Nastepny!"
Calosc - lacznie z wejsciem go gabinetu, zajeciem miejsca na krzeselku, odpowiedziami na jakze blyskotliwe pytania, rozebraniem sie, badaniem (??), ubraniem, podbiciem zaswiadczenia (jaka to oszczednosc czasu jesli pani z rejestracji wypisze wszystko wczesniej) i wyjsciem z gabinetu - zajela mi rowne 3 minuty!!! Ludzie w poczekalni liczyli czas i pobilam rekord poczekalni ;)
Ja rozumiem, ze te cale badania to jest taka sztuka dla sztuki, ale skoro placa mu okolo 50-80zl od osoby (!), tak naprawde z naszych pieniedzy, wiec moglby sie choc troche wysilic i przynajmniej stwarzac pozory, ze probuje kogos naprawde przebadac. Zarowno moja mama, jak i moja tesciowa, na badania okresowe chodza do innej przychodni, do ktorej ja sama jestem zapisana i ZAWSZE maja robione wszystkie wyniki krwi, moczu, mierzone cisnienie itp, itd... A ten wielki "specjalista" MNIE pyta czy jestem zdrowa. No on chyba rozum w domu zostawil, naprawde. O ile w ogole go ma. Zaluje, ze nie odpowiedzialam mu "Pan to powinien wiedziec", ale chyba bylam w zbyt wielkim szoku. Podejrzewam, ze gdybym weszla do jego gabinetu z 4 rekami, 2 glowami i okiem na czole to nawet by tego nie zauwazyl. Ale u niego to sie raczej nie zmieni, bo ow pan doktor "specjalista" jest wlascicielem calej przychodni, wiec sam sobie uwagi nie zwroci... :)
Ach ja naiwna....
P.S. Mam strasznego pietra przed jutrzejszym pierwszym zjazdem na mojej podyplomowce. Mam nadzieje, ze nie porywam sie z motyka na slonce...

środa, 27 października 2010

Z jak zazdrosc

Zastanawiam sie, skad w niektórych ludziach jest tyle zawisci? Zwlaszcza w tych, po których kiedys nigdy bysmy sie tego nie spodziewali? Dlaczego ktos potrafi wypomniec przyjacielowi, ze skonczyl studia, a sam nie zrobil nic w tym kierunku "bo mu sie nie chce uczyc" (cytat prawdziwy co do slowa!). Dlaczego ktos potrafi wypomniec komus to, ze ten pracuje, ze moze kupic sobie nowe ciuchy, samochód, jechac na wakacje itp, a sam do zadnej pracy sie nie garnie? Bo co? "Bo nie ma w okolicy zadnych ofert, które odpowiadalyby jego wymaganiom zarówno pod wzgledem finansowym, jak i pod wzgledem jego kwalifikacji" (tez cytat w pelni autentyczny). Zaznaczam, ze ten ktos w swoim zyciu od zdania matury (6 lat temu) przepracowal 5 dni, wiec doswiadczenie ma praktycznie zerowe, jezyków sie nie uczy ("bo nie lubi", umie tyle, co nauczyli tego ludzia na sile w szkole, czyli prawie nic). Kwalifikacje? Poza matura nic a nic. Ale za to ten ktos ma wybitny talent do obrabiania komus tylka, zazdroszczenia i wypominania wszystkim wszystkiego, co udalo im sie osiagnac lub kupic za ciezko zarobione pieniadze, nie patrzac na to, ze zadnej z tych osób obgadywanych nic z nieba nie nakapalo i wszystko co maja, zdobyly tylko i wylacznie dzieki wlasnej ciezkiej pracy. A zazdrosnikom zólc sie ulewa, ze komus moglo sie cos w zyciu udac. Jednak ludzka zawisc to juz calkiem powszechne zjawisko, obecne wszedzie gdzie tylko sie spojrzy. A najbardziej boli ze strony osób, które kiedys byly nam bliskie.

piątek, 22 października 2010

My private piece of heaven

Jako jeden z punktów na mojej liscie "10x lubie..." wymienilam muzyke. Slucham naprawde róznych gatunków, wlasciwie w zaleznosci od tego jaki mam nastrój oraz co akurat wpadnie mi w ucho i mi sie spodoba. Jednakze, kiedy tworzylam moja liste i myslalam nad tym konkretnym punktem, ogarnal mnie pewien sentyment i wielka fala wspomnien (lllooo matko, ja ostatnio nie robie nic innego tylko wspominam :P starzeje sie, czy co? :) ). Dlatego pomyslalam sobie, ze opowiem Wam co nieco o tym, bo muzyka znalazla sie na liscie nieporzypadkowo i miala w sobie drugie dno :)
Jakies 15 lat temu, kiedy bylam mniej wiecej w polowie podstawówki (czyli mniej wiecej w polowie lat '90), na topie byly rózne zespoly muzyczne i wszechobecna gazeta "Bravo" :) Pewnie najlepiej pamietaja to osoby z roczników urodzenia mniej wiecej 1982-85 :) bo z tego co wiem kiedy ruszyly gimnazja, troche sie to wszystko zmienilo i dzieciaki znalazly sobie rózne inne "rozrywki". No, ale nie o tym chcialam pisac :) Prawie kazdy mial wtedy swój ulubiony zespól muzyczny i ja nie bylam w tym przypadku wyjatkiem. Wszyscy, którzy znaja tamte czasy, byc moze przypominaja sobie kto byl wtedy popularny, wiec nazwa "mojego" zespolu niech pozostanie swego rodzaju tajemnica i zagadka :) Moja fascynacja zaczela sie kiedy mialam niecale 11 lat. Rodzicom wydawalo sie, ze szybko mi przejdzie, ale tutaj grubo sie pomylili, bo to w zasadzie trwa do dzis, choc w duzo mniejszym natezeniu niz wtedy. Przez wiele lat w moim zyciu królowala tylko i wylacznie ich muzyka. Jezdzilam na koncerty, zbieralam zdjecia, mialam mnóstwo korespondencyjnych przyjaciól, którzy byli takimi samymi maniakami jak ja. Wtedy byla jeszcze era pisania zwyklych papierowych listów (które nadal ubóstwiam). Od powrotu ze szkoly w moim pokoju grala albo wieza albo TV ustawiony na VIVE (koniecznie niemiecka! do dzis uwazam, ze to byla najlepsza stacja muzyczna na swiecie, zwlaszcza w porównaniu z dzisiejszymi gniotami, które zamiast muzyki puszczaja popaprane reality show). "Bravo" ukazywalo sie wtedy co 2 tygodnie, w czwartki. Zawsze przed szkola bieglam do najblizszego kiosku po swiezutki numer, a pózniej robilam szybki przeglad calej gazety w poszukiwaniu artykulów na temat moich idoli - piorunem wynajdowalam kazda, nawet najmniejsza wzmianke o nich. Moja kochana klasa bardzo dobrze wiedziala o mojej pasji i jesli ktokolwiek byl w posiadaniu czegokolwiek na ich temat, to juz sam z siebie, bez proszenia i przypominania mi to przynosil :) Wszystko trzymalam w specjalnych segregatorach i przez te wszystkie lata uzbieralo sie kilka baaaaaaaaaaardzo grubych tomów :)
Pewnie zastanawiacie sie po co o tym wszystkim pisze? Co jest niby takiego niezwyklego w zbieraniu wycinków z gazet i sluchaniu plyt? Ano... dla mnie to sama magia...
"Mój" kochany zespól pomógl mi przetrwac jeden z najtrudniejszych okresów w moim zyciu, kiedy wokól mnie nie dzialo sie dobrze (pisalam o tym troszke jakis czas temu). W dodatku byl to okres dorastania, kiedy szukalam mojego wlasnego JA, próbowalam znalezc swoja droge w zyciu, czas pierwszych nieszczesliwych milosci itd. Oni i ich muzyka pomogli mi przejsc przez wszystko i jakos sobie poradzic mimo przeciwnosci losu. Ta muzyka zabierala mnie gdzies daleko, do mojego wlasnego kawalka nieba, pomagala oderwac sie od codziennosci i snic. Wiele osób z mojego otoczenia nie podzielalo mojej fascynacji, ale nie obchodzilo mnie to i nadal nie obchodzi. Dla mnie "mój" zespól byl najcudowniejszy na calym swiecie i zawsze bede tak uwazac. Oni byli wtedy moim calym zyciem, nadawali sens moim dniom, pomagali mi marzyc i radzic sobie z codziennoscia. Z czasem ich slawa przygasla, ja z braku czasu tez nie mialam mozliwosci sledzic wszystkiego na bierzaco. Zarówno oni, jak i ja doroslismy, skupilismy sie na codziennych sprawach, oni maja swoje rodziny, którym sie poswiecili, choc wiem, ze czasem wracaja na chwilke do dawnych czasów. A ja? Ostatnio dosc czesto slucham ich muzyki, wracam do tamtego mojego swiata, chocmy na momencik. Wszystkie swoje zbiory przechowuje jak skarb i nigdy sie ich nie pozbede. Bo czy mozna tak po prostu wyrzucic kawal wlasnego zycia? Chyba nie... :) A na pewno ja tego nie zrobie... :)

poniedziałek, 18 października 2010

10 x lubię...

Tiaa... kolejny tydzień i weekend minął w okamgnieniu. Nawet się nie obejrzałam, a jutro znów będzie poniedziałek i trzeba będzie stawić się w pracy w pełnej gotowości bojowej do walki z upierdliwacami, zwanymi klientami, którzy w zastraszającym tempie potrafią zapełniać moja skrzynkę mailowa „sprawami niecierpiącymi zwłoki”. I zapewne wszyscy będą potrzebowali czegoś na już. Trudno, będą musieli swoje odczekać. Kfiatushek postanowił podchodzić do swojej pracy ze stoickim spokojem i działać według ściśle opracowanego planu, dzięki któremu, wszystkie sprawy zostaną załatwione we właściwym czasie i nic nie zostanie pozostawione same sobie... Jasne... pomarzyliśmy już sobie, a teraz trzeba powrócić do rzeczywistości :P
B. siedzi kolejny weekend na uczelni. Dzięki temu miałam okazję ogarnąć kilka spraw i miejsc, które już dobitnie dopominały się o odrobinę kfiatushkowej uwagi. Tylko jedno zajęcie czeka dalej na swoją wielką chwilę, ale jakoś nigdy nie mam weny, żeby się za to zabrać. Mianowicie – muszę w końcu zrobić porządek w swoich torebkach. Powtarzam to już chyba po raz 15463 i jak do tej pory bez żadnego efektu, ale naprawdę muszę to zrobić, bo już powoli coraz trudniej mi cokolwiek z nich znaleźć. A mam tam już chyba wszystko, łącznie ze skrobaczką do szyb (:P), choć prawdę mówiąc nie mam zielonego pojęcia co ona robi w mojej torebce zamiast w samochodzie J No cóż, życie jest pełne niespodzianek ;)

Na pewno wszyscy obecni na moim blogu znają zabawę w 10 x lubię... Od samego początku podobała mi się jej idea, dzięki której przez małe odkrycie siebie możemy się lepiej poznać. Od początku miałam ochotę się w to pobawić, aż w końcu kilka dni temu dostałam zaproszenie do zabawy od Nabi (dziękuję!). Wymyślenie takich top 10 wbrew pozorom wcale nie jest takie proste. Oto moje „10 x lubię...”:

  1. Nie będę super oryginalna i nie byłabym sobą gdybym nie umieściła tego punktu na początku listy, ale pierwsze co (kto) przychodzi mi do głowy to oczywiście mój B., choć tak naprawdę nie wiem czy w tym przypadku ten punkt będzie się liczył, bo Jego to ja kocham nad życie, a nie tylko lubię. Za co? A no za to że jest, ze wszystkimi zaletami i wadami, za to, że odmienił mnie moje życie na lepsze i za to, że przy nim czuję się szczęśliwa i czuję, że świat należy do nas, że razem możemy wszystko, czego pragniemy.
  2. Narty – tak, załapałam bakcyla na całego i w sumie już z pewną niecierpliwością czekam na śnieg, choć perspektywa odśnieżania samochodu i skrobania szyb trochę studzi mój entuzjazm.
  3. Zdjęcia i wspomnienia – uwielbiam zarówno robić nowe, jak i oglądać te, które mam już od lat. W wolnych chwilach potrafię godzinami siedzieć na podłodze otoczona zdjęciami, które widziałam już setki razy i nigdy nie mam ich dość. Lubię czasami powracać myślami do pięknych chwil, które przeżyłam.
  4. Śluby i wszystko co jest z nimi związane – strasznie to dziewczyńskie, ale cóż, taka już chyba nasza natura, choć wiem, że nie wszyscy to lubią. Śluby i wesela fascynowały mnie od zawsze, suknie ślubne, kwiaty, zaproszenia... no dla mnie po prostu bajka. Już niedługo będę mogła zająć się swoim J
  5. Muzyka – w połączeniu z poprzednimi dwoma punktami tworzy mieszankę wybuchową, której nie mogę się oprzeć, ale sama w sobie jest też dla mnie czymś magicznym, co pozwala się odprężyć. No i oczywiście sprzątanie bez muzyki to nie sprzątanie ;)
  6. Kawa – nie ma to jak pyszna mocna kawa z mlekiem (koniecznie bez cukru) po długim dniu w pracy... Kawa koniecznie w dużym kubku, bo z filiżanki już mi tak nie smakuje J.
  7. Książki – tak jak pisałam w jednym z wcześniejszych postów. Jestem strasznym molem książkowym i strasznie lubię usiąść wieczorem w fotelu z dobrą książką i kubkiem gorącej herbaty. Jesienią i zimą mi się to nasila :P
  8. Długie kąpiele – obowiązkowo z dużą ilością pachnącej piany i kilkoma świeczkami ustawionymi w łazience. To jest to, co tygryski lubią najbardziej J
  9. Perfumy – nie będę wymieniać żadnych konkretnych zapachów, bo w zależności od okazji wszystkie są moimi ulubionymi J
  10. Samochody – kiedy byłam mała oprócz lalek miałam kilkanaście samochodzików, którymi namiętnie się bawiłam. Pierwszy raz siedziałam za kierownicą w wieku 3 lat (dzięki chwilowej nieuwadze dziadka J ) i sprawiło mi to niesamowitą frajdę J I zostało mi to do dziś.

... oraz wiele innych rzeczy, które już niestety nie zmieściły się na tej liście. A przede wszystkim bardzo lubię pisać bloga, dzięki któremu poznałam mnóstwo wspaniałych osób!!!
Zgodnie z zasadami tej gry muszę wytypować kolejne osoby, aby podzieliły się tym, co lubią.
Hmm... w takim razie do zabawy zapraszam Maciejkę, Alex i ~E. J Do dzieła dziewczyny!

sobota, 9 października 2010

nostalgicznie o dorastaniu

Jestem... :)
Dawno nic nie pisalam (pomijajac odpowiedzi na komentarze), ale ostatnio jakos na wszystko brakowalo mi czasu. Kolezanka z mojego dzialu jest od 2 tygodni na urlopie, wiec mam tu taki mlyn ze szkoda gadac. Bardzo sie ciesze, ze wraca w poniedzialek i wroce na swoje dawne tory :)
W zasadzie niewiele sie u nas zmienilo od mojej ostatniej notki. Przygotowalismy juz sprzet na sezon zimowy - nasmarowane narty czekaja w garazu na uroszyste rozpoczecie sezonu bezszwankowego zsuwania sie ze stoku :P :) Podobno na przelomie pazdziernika i listopada zima juz ma byc w pelni z -30 stopniami na termometrach... Hmm... ciekawe ile w tym prawdy.
W miedzy czasie zaliczylismy wesele mojej kuzynki, ktore to dobitnie uswiadomilo mi jacy juz wszyscy jestesmy starzy. Kiedy bylismy mali, razem z moimi najblizszymi kuzynami (gdyz rodzenstwa nie posiadam) stanowilismy zgrana paczke. Wydawaloby sie, ze to wszystko bylo tak niedawno, niedawno biegalismy po podworku z dzikimi okrzykami, niedawno bawilismy w rozne dziwne, ale jakze wciagajace zabawy wymyslone na poczekaniu, na ktore dzis juz nikt z nas by nie wpadl, niedawno marzylismy o doroslosci, a tymczasem doroslosc przyszla do nas calkiem niepostrzezenie, cichaczem... Niedlugo skoncze 25 lat (matko, jak to strasznie brzmi), a jeszcze niedawno z utesknieniem czekalam na 18. Jeden z moich kochanych kuzynow jest juz 2 lata po slubie, ma cudowna coreczke, teraz druga kuzynka wyszla za maz, a w przyszlym roku kolejna. Niebawem i na nas przyjdzie pora. Czy zaluje minionego dziecinstwa? Troche... Brakuje mi tej beztroski i szalonej, niczym nieograniczonej wyobrazni, na ktora stac tylko dzieci. Brakuje mi chwil spedzonych z moimi dziadkami, ktorzy wtedy jeszcze zyli. Ale tego etapu mojego zycia, w ktorym jestem w tej chwili, nie oddalabym za zadne skarby swiata.
B. za tydzien zaczyna zjazdy na uczelni, ja zaczynam w listopadzie, wiec z wspolnymi weekendami bedzie krucho, ale pocieszam sie faktem, ze zleci nam ten czas w okamgnieniu i bedzie z glowy. Nie bedzie nad nami wisialo widmo czekajacych nas jeszcze studiow. Zrealizujemy to, co jakis czas temu sobie zalozylismy i bedzie mozna odhaczyc kolejny punkt na liscie :) A lista jest dluuuuuuuuuuuuuuuuugasna :)
Niedawno podczas jazdy samochodem wpadla mi w ucho piosenka Perfectu "Nie placz Ewka". W zasadzie nie tyle piosenka, co jeden jej fragment: "Proza zycia to przyjazni kat, peka cienka nic..." Jejuu, jakie to prawdziwe. Kiedys, dawno temu mialam przyjaciolke (oczywiscie nie jadna, ale akurat o tej chcialabym teraz napisac). Poznalysmy sie w szkole podstawowej, spedzalysmy razem mnostwo czasu (byla nas cala paczka, ale my dwie zawsze jakos najlepiej sie dogadywalysmy). Mijaly lata i wszystko pieknie sie ukladalo. Skonczylysmy podstawowke, pozniej liceum, wszyscy rozjechali sie po kraju na studia, jej sie nie chcialo i wtedy nasze drogi zaczely sie rozchodzic. Najpierw malymi, ledwo zauwazalnymi kroczkami, a pozniej juz wielkimi, z predkoscia swiatla. Ona wyszla za maz za swojego dlugoletniego chlopaka, ja juz od jakiegos czasu bylam z B. Coraz trudniej bylo nam znalezc czas na spotkania - ona nie pracowala i miala czas wtedy kiedy ja bylam w pracy lub na zajeciach, a po poludniu nie chciala sie spotykac, a mi ciezko bylo wszystko rzucic od razu po pracy i leciec do niej. Kiedy juz nam sie udawalo jakos zgrac, to znowu brakowalo tematow do rozmowy. Najpierw staralysmy sie spotykac w miare regularnie, pozniej coraz rzadziej, bo i po co, skoro kazda rozmowa przychodzila nam z wielkim trudem. Nie mialysmy ze soba zadnych wspolnych tematow. A teraz juz nawet nie pamietam, kiedy umowilysmy sie na kawe. Ten fragment z piosenki sprawdza sie tutaj idealnie. Dalej jestesmy kolezankami, ale to juz nie to samo co kiedys. Kazda z nas wybrala inny sposob na zycie, kazda z nas ma nowych znajomych ("starych" zreszta tez :) ), a z dawnej przyjazni zostaly tylko piekne wspomnienia. I wiecie co... sama nie wierze, ze to pisze, ale wcale mi tego nie brakuje. Taka jest chyba kolej rzeczy.

środa, 22 września 2010

ech... faceci ;)

Kilka dni temu kolezanka przypomniala mi pewne powiedzonko zaslyszane gdzies przez nas kilka lat temu. W zasadzie to nawet nie jest powiedzonko, a teoria zdajaca sie potwierdzac rzeczywistosc, szczegolnie wsrod otaczajacych mnie facetow - "Mezczyzna rozwija sie do 3. roku zycia. Pozniej juz tylko rosnie." :P Byc moze malpiszon ze mnie, ale zgadzam sie z tymi slowami w 1000...% :) Nie wiem jak Wasi faceci, ale moj B. mimo swojej doroslosci, czasami potrafi zachowywac sie jak przedszkolak :) Szczegolnie jesli chodzi o jego samochod albo jakikolwiek nowozakupiony gadzecik typu telefon, superplaskimegawypasiony telewizor czy sprzet grajacy. Kiedy tylko w lapki wpadnie mu cos takiego, cieszy sie jak malutkie dziecko. Musi wlasnorecznie sprawdzic do czego sluzy kazdy przycisk, co sie stanie jak wylaczy to, a wlaczy tamto, czy da sie zrobic tak albo moze jeszcze inaczej. Kiedy juz dorwie taka swoja zabaweczke, moznaby pomyslec, ze nie ma go w domu (chyba ze testuje glosnosc tego czegos :P ). Mozna do niego mowic, wolac, moglby obok niego wybuchnac granat, mogloby przejsc nad nim stado rozowych slonie, a on i tak niczego nie zauwazy, bo jest "bardzo zajety" :) Samochod pucuje godzinami, gdyby tylko mogl spedzalby caly dzien w garazu, a na noc przykrywal go kocykiem :P Nie powiem, z tego akurat sie ciesze, bo czasami i moje auto zalapuje sie na generalne porzadki i "wyblyszczanie" lakieru pod kazdym mozliwym katem :)
Widok mojego duzego-malego mezczyzny podczas takich zabaw (albo jak on to nazywa "podczas super waznych doswiadczen naukowych") zawsze przyprawia mnie o usmiech.
Bo wyglada wtedy tak slodko... :P Jak maly chlopczyk testujacy swojego nowego resoraka :) I jak tu nie kochac takiego pociesznego stworzonka? :)

piątek, 17 września 2010

Uniwersytecki podział na lepszych i gorszych

Kilka dni temu bylam na zakupach i stojac w kolejce do kasy uslyszalam (wcale nie podsluchiwalam - zeby nie bylo...:P ) wymiane zdan dwóch dziewczyn w wieku jakos tak 20-21 lat.
Dziewczyna 1: "Wiesz co... w sobote mam poprawke z (czegos tam... nie pamietam juz). Mam nadzieje, ze zalicze, bo jak nie to bedzie problem".
Dziewczyna 2: "Eeee.... co sie martwisz. Dlaczego mialabys nie zdac? Studiujesz zaocznie, wiec placisz. A jak placisz to przeciez logiczne, ze zdasz!"
Nie wiem co bylo dalej, bo nadeszla moja kolej przy kasie, ale rece mi po prostu opadly po tych slowach do samej ziemi. Skad w wielu ludziach (glównie studentach) takie przekonanie, ze skoro ktos studiuje zaocznie i placi czesne to ma totalny luz, kompletnie nie musi sie wysilac i ma wszystko podane na tecy z racji samego faktu, ze placi? Kiedys slyszalam, ze ktos znajomy wyrazil opinie, ze "studia zaoczne sie nie licza, bo co to za studia..., nie to co dzienne". Hmm... i tutaj sie niezgodze... Moim zdaniem na studiach zaocznych jest o wieeeeeeele trudniej, niz na dziennych. Wiem to sama z wlasnego doswiadczenia. Mialam ta okazje studiowac w jednym i drugim trybie, wiec mam mozliwosc porównania. Licencjat robilam dziennie, a mgr zaocznie i musze powiedziec, ze na mgr bylo o wiele ciezej. Po pierwsze bylo o wiele wiecej nauki, a przynajmniej ja uczylam sie wiecej, choc na jednych i drugich studiach poprzeczka zawieszona byla tak samo wysoko. Do tego pracowalam od poniedzialku do piatku, wracalam do domu zmeczona po calym dniu, chwile odpoczywalam, zrobilam co trzeba bylo zrobic w domu, a wieczorem siadalam do nauki (szczegolnie przed sesja). W soboty i niedziele od switu do nocy siedzialam na uczelni (bywalo, ze przez kilka weekendów z rzedu), raz zdarzylo sie ze przez 1,5 miesiaca przez to nie mialam ani chwili wolnego, a prace mgr pisalam nocami. Latwo na pewno nie bylo. Wykladowcy traktowali nas jako studentów gorszego gatunku, bo kto to widzial studiowac zaocznie. Liczba zajec byla o polowe mniejsza niz na dziennych, a ilosc materialu na egzaminy dokladnie taka sama. Wiec czego nam nie powiedzieli, musielismy szukac sami, a jak ktos nie znalazl, to juz jego pech. A co do zdawalnosci egzaminów to wcale latwo nie bylo. Jestem juz prawie 1,5 roku po obronie, a czesc mojego rocznika, do tej pory meczy sie ze zdaniem egzaminu, który na uniwerku obrósl juz legenda. I niech ktos im teraz powie, ze skoro placa, to dlaczego mieliby nie zdac.
Wiem, ze ta notka interesujaca nie jest, ale tak mi to nie dawalo spokoju, ze musialam sie z Wami tym podzielic. Z góry przepraszam, jesli ktos zasnal :P Obiecuje, ze sie poprawie.

środa, 15 września 2010

przewrotności ciąg dalszy

Zastanawiam sie usilnie i za nic nie moge zrozumiec jakim cudem jest juz polowa wrzesnia? Dopiero byl Sylwester, dopiero bylismy w górach na nartach, a tu niedlugo pojedziemy znów. Dopiero odliczalam tygodnie i dni do urlopu, a tu juz nie pamietam, ze na nim bylam i marze o kolejnym. Czas ostatnio zasuwa do przodu jak szalony i trzeba bardzo sie starac, zeby wykrasc mu chocby chwile dla siebie. Ostatnio nie dzieje sie u mnie w zasadzie nic ciekawego. Moze nie tyle nic ciekawego, co nic nowego. Powoli zapadam sie w rozkoszny spokój jesieni. Ale w zimowy sen nie mam zamiaru zapadac... Co to to nie :) Zreszta, nie za bardzo bede miala na to czas. W notce o przewrotnosci wspominalam, ze czekam na rezultat w jeszcze jednej sprawie. No i teraz juz wszystko wiem :) Rok temu jak szalona cieszylam sie z ukonczenia studiów i wymarzonej wolnosci. Nie moglam sie tego doczekac, a kiedy sie obronilam skakalam z radosci pod sufit. A teraz co zrobilam? Znowu zapisalam sie na studia... :P Ale tym razem tylko podyplomowe, które pozwola mi robic to, o czym zawsze marzylam i co (mam taka nadzieje!) bedzie mi sprawiac przyjemnosc. I dzieki czemu nie bede zalowac, ze wybralam taki kierunek studiów jaki skonczylam. Nie wiem jak tam bedzie, nie wiem czy sobie poradze, nie wiem czy nie porywam sie z motyka na slonce, ale przeciez do odwaznych swiat nalezy i nie zaszkodzi spróbowac. A nóz widelec sie uda jakos przebrnac przez te 2 semestry... :) Które, patrzac na ten uciekajacy czas, zleca jak z bicza strzelil. A w przyszłym roku bede miala sporo innych spraw na glowie... ;)

środa, 8 września 2010

Mol książkowy

Tak jest .... stuprocentowy mol książkowy to ja w całej swej okazałości. Uwielbiam czytać książki. Na studiach strasznie cierpiałam, kiedy nie mogłam czytać tego, co lubię i musiałam ślęczeć nad jakimiś nudnymi wypocinami, od których oczy same mi się zamykały po przeczytaniu pierwszych dwóch zdań. Ale tak to jest, jak ktoś sam na własne życzenie wkopie się w jakiś nudny (aczkolwiek przydatny w późniejszym życiu) kierunek :P Ale nic to... odkąd studia skończyłam, staram się nadrobić zaległości. Teraz, kiedy tylko mam czas, siadam sobie w domku w wygodnym fotelu albo w kąciku kanapy z kubkiem herbatki w jednej ręce i książką w drugiej i odpływam. Kiedy tylko mam ku temu sposobność, potrafię pochłaniać jedną książkę tygodniowo. Nie zawsze mogę czytać tyle, ile bym chciała, bo albo trzeba coś zrobić w domu, albo padam po calym dniu w pracy, no i B. też muszę poświęcić trochę czasu, żeby mi później nie marudził za uszami, że czuje się samotny, porzucony i zaniedbywany :P. Ale kiedy już trafi się chwila spokoju - odpływam. Uwielbiam krok po kroku poznawać świat bohaterów, wyobrażać sobie jak wyglądają, gdzie żyją, jak wygląda ich świat itd. I strasznie mi szkoda, gdy widzę, że stron do przeczytania ubywa w zastraszającym tempie. Jak już spodoba mi sie i wciągnie mnie jakaś dobra historia, chciałabym, żeby nigdy się nie kończyła. Nie lubię typowych romansideł w stylu harlequinna, choć miło jest, gdy w czytanej historii trafiają się jakieś uczucia. Wolę książki bardziej życiowe, najlepiej na faktach albo thrillery psychologiczne. Ostatnio przeczytałam 3, które mogę śmiało polecić
1. "Bez mojej zgody" - Jodi Picoult
2. "Nostalgia anioła" - Alice Sebold
3. "Krucha jak lód" - Jodi Picoult
Może nie jest to jakaś wyrafinowana literatura, ale mi się podobały :) No i oczywiście mój ukochany Paulo Coelho... jego książki chyba nigdy mi się nie znudzą, szczególnie cudowny "Alchemik". Fajna jest też książka "Spalona żywcem" Souad. Historia smutna, ale niestety prawdziwa.
Tak sobie ostatnio myślałam, że szkoda, że ludzie tak mało czytają. Szczególnie dzieci, którym przydaloby się rozwijanie wyobraźni w pozytywnym kierunku... Wiem, że u większości ludzi wynika to z przemęczenia, braku czasu i coraz bardziej zabójczych cen książek (niestety), ale moim zdaniem jeśli ma się taką możliwość, to warto. Ostatnio śmiejemy się z B., że muszę poczytać sobie trochę na zapas, bo jak kiedyś będziemy mieć dzieci, każda wolna chwila na odpoczynek będzie na wagę złota :)))

P.S. Mam wrażenie, że ta notka nie trzyma sie dziś kupy, ni d***.... :) ale najważniejszy sens został przekazany :P
AHA, zapomniałam dodać - piszcie, jeśli macie coś godnego polecenia :)))

piątek, 3 września 2010

przewrotna ze mnie dusza ;)

Tak tak... "przewrotna" to najodpowiedniejsze określenie tego, co właśnie stwierdziłam. Na czym ta moja przewrotność ma niby polegać?? Otóż już tłumaczę :)
Przez całe lato cieszyłam się z pięknej pogody i ciepełka (wyłączając dni kiedy piździło jak w listopadzie i lało niemiłosiernie). Marzyłam o tym, żeby lato trwało wiecznie, żeby przez cały rok było ciepło, słonecznie, kolorowo, żeby noce były takie ciepłe, a dni długie. Kiedy myślałam o jesieni, która wtedy wydawała mi się taka odległa, dostawałam mdłości. Ponieważ czas szybko mija, cichaczem, całkiem niespodziewanie przyszła ta nieszczęsna jesień. Nie widać jej co prawda jeszcze w kalendarzu, ale za oknem i owszem. A ja nawet się z tego cieszę... Sama się sobie dziwię i zastanawiam się, co mi strzeliło to mojego ptasiego łebka, ale naprawdę się cieszę. Miło będzie wracać do domu z myślą ze jest tam tak ciepło, podczas, gdy na dworze ziąb. Usiądę sobie w wygodnym fotelu z książką i kubkiem gorącej herbaty albo razem z B. będziemy oglądać filmy na DVD. A później przyjdzie zima i pojedziemy na upragnione narty. Ach już nie mogę się doczekać :) Ciekawe - starzeję się czy po prostu cieszę się życiem i zwykłą codziennością... :)
Moja przewrotność przejawia się w jeszcze jednej rzeczy, ale więcej powiem o tym jak sama będę wiedzieć co i jak :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Jestem jedynaczką i nie wstydzę się tego

Napiszę dziś o czymś, z czym kompletnie się nie zgadzam. O tym jak wiele osób ma błędne wyobrażenie na temat pewnych spraw. Już piszę w czym rzecz.
Niedawno usłyszałam pod swoim adresem 2 stwierdzenia:
1. "Wiesz, nigdy nie powiedziałabym, że jesteś jedynaczką, gdybym o tym nie wiedziała. Zupełnie się tak nie zachowujesz".
2. wypowiedziane kiedy zachwacałam się małymi córeczkami moich kuzynów "No tak, skąd ty to możesz wiedzieć... Nie masz rodzeństwa, więc nie wiesz jak to jest mieć małe dziecko w domu".
Powiem Wam szczerze, że już nie raz stykałam się z podobnymi stwierdzeniami i tak naprawdę, nie robią już na mnie takiego wrażenia jak kiedyś, ale naprawdę zastanawiam się, skąd coś takiego się bierze? Skąd biorą się stereotypy i wrzucanie różnych ludzi do jednego worka?
Dlaczego tyle osób uważa, że jedynak musi być rozkapryszony, egocentryczny, samolubny, wpatrzony w czubek własnego nosa i podchodzący do życia na zasadzie "wszystko mi się należy"? Moim zdaniem tegu typu zachowanie wcale nie zależy od tego czy ktoś rodzeństwo ma czy nie. Nawet w 10-osobowych rodzinach trafiają się przypadki rozkapryszonych dzieci i moim zdaniem jest to kwestia tego, jak dziecko zostało zostało wychowane w domu i jaki ma charakter. Nie ma tu znaczenia czy wychowało się w pojedynkę czy w gromadce rodzeństwa. Wszystko zależy od człowieka. Słyszałam kiedyś o kobiecie, która robiła wyrzuty swojej znajomej o to, że jest jedynaczką i dawała jej do zrozumienia, że jest wręcz osobą drugiej kategorii i powinna się tego wstydzić. Tylko ciekawa jestem czy wzięła pod uwagę to, dlaczego tak jest. Moi rodzice mieli mnie tylko jedną, ponieważ ich drugie dziecko nie dożyło nawet drugiego trymestru ciąży. Mama dostała jakiegoś krwotoku i poroniła kiedy miałam 2 latka. Później nie chciała już mieć dzieci - po części ze strachu, że może się to powtórzyć. Chciałaby, żebym nie była sama, ale wyszło tak jak wyszło i nic na to się nie poradzi. Ja sama kiedyś bardzo przezywałam ten fakt, marzyłam o tym, żeby mieć siostrę albo brata, z którymi mogłabym się bawić, kłócić czy najzwyczajniej w świecie porozmawiać. Brakowało mi takiego wsparcia z czyjejś strony i zawsze przerażała mnie myśl, że kiedyś, gdy nie bedzie już moich rodziców, zostanę na świecie całkiem sama.
Z kolei moja kuzynka i jej mąż świadomie podjęli decyzję, że chcą mieć tylko jedno dziecko. Oboje byli w swoich rodzinach najstarszym dzieckiem. Ich młodsze siostry przez całe życie były wyróżniane na każdym kroku, a ich traktowano jak czarne owce. Dlatego kiedy urodził się Filip zgodnie zdecydowali, że będzie tylko on. Nie chcieli niezdrowej rywacji między nim a jego ewentualnym rodzeństwem. Filip ma teraz 16 lat, wyrósł na mądrego, uczynnego i dobrego chłopaka. Dlatego naprawdę nie rozumiem skąd bierze się takie przekonanie na temat jedynaków. Jak to zwykle bywa, najwięcej mają do powiedzenia te osoby, które nie mają zielonego pojęcia jak to jest naprawdę, a swoje wyobrażenia na ten temat biorą z skiężyca i przekładają je na rzeczywistość.
Żeby było jasne - od każdej reguły zdarzają się wyjątki :)))

środa, 25 sierpnia 2010

firmowy informatyk - zło konieczne?

Czy we wszystkich firmach informatycy to takie cholerne leniwce? Znam kilku i wszyscy (z wyjątkiem jednego) zanim zabiorą się za coś, o co się ich po prosi, mija kupa czasu. Kilka miesięcy temu w moim służbowym lapku pojawił się problem z jedną funkcją. Ponieważ od strony technicznej to do komputerów ja mam 2 lewe ręce, poprosiłam naszego firmowego informatyka, żeby rzucił na to okiem. Ponaglany moimi telefonami pojawił się... po 2 tygodniach. Problemu nie rozwiązał i zgłosił go do Service Desku. Najpierw przez 2 miesiące była kompletna cisza. Po tym czasie zadzwoniła do mnie pani z polskiego SD, żeby wypytać w czym problem. Na koniec rozmowy stwierdziła "aha... to ktoś skontaktuje się z Panią, żeby to rozwiazać". Owszem skontaktowali się po kolejnych 2 tygodniach. Jakiś pan podłączył się do mojego lapka, pogrzebał i stwierdził, że on nie wie jak to naprawić. Od tamtej pory sprawa jest przekazywana od jednej osoby do drugiej, nikt nie umie tego naprawić. Dziwnym trafem wszyscy byli Rosjanami, którzy mieli kiepskie pojęcie o angielskim i ciężko było się z nimi dogadać :P W końcu sprawa trafiła do pana, który próbował jako pierwszy. I co mi zaproponował? "Może on tak zawiesi ten "ticket", a ja jeszcze raz skontaktuje się z polskim Service Deskiem?" No myślałam, że padnę. Sprawa trwa od kwietnia (!), więc powiedziałam mu, że niczego zawieszać nie będę i mają mi to w końcu naprawić. Facet skwitował sprawę "Aha. No dobrze, w takim razie połączę się z pani komputerem jutro." I tyle go "widziałam". Z opowiadań moich znajomych wynika, że większość informatyków ma takie podejście do swojej pracy. Od razu mówię, że nie uogólniam i nie twierdzę, że wszyscy tacy są, ale ja akurat z moim szczęściem na takich trafiam :) Wyjątkiem był tylko informatyk w urzędzie, w którym byłam na stażu po licencjacie. Informatyk z powołania :) Szkoda, że ich tak mało.
A tak z innej beczki... to mam ochotę coś zmienić. Oczywiście nie chcę wywracać swojego życia do góry nogami, dobrze mi w nim :) Wystarczy jakaś mała pierdółka :) Może jakiś inny szablon bloga? Co o tym myślicie? Czekam na opinie - zostawić ten czy zmienić? :)

sobota, 14 sierpnia 2010

hmm... kto by pomyślał :)

Tak się złożyło, że kilka ostatnich wieczorów musiałam spędzić sama w domu. W poszukiwaniu jakiegoś twórczego zajęcia, aby zająć sobie czas łapałam się za sprzątanie wszystkiego co sie tylko dało posprzątać, a i tak jeszcze mam wrażanie, że mogłabym wywrócić dom do góry nogami :) W czasie takich porządków naszło mnie na różnego rodzaju przemyślenia - o wszystkim, co dotyczy mojego życia. 99% wniosków było zupełnie przewidywalnych, ale jeden kompletnie mnie zaskoczył.
Niebawem miną 3 lata mojej pracy w Firmie. Był to bardzo intensywny czas, który wiele mnie nauczył. Jeszcze 1,5 roku temu taka szalona myśl nie wpadłaby to mojej łepetynki, a tu nagle proszę. Otóż stwierdziłam....., że bardzo lubię swoją pracę :) Naprawdę! :) Mimo tego, że czasem bywa ciężko, mimo że nie pamiętam już tygodnia, w którym nie byłoby jakiejś akcji, mimo że zazwyczaj kiedy przychodzę rano do biura nie wiem w co mam najpierw ręce włożyć, mimo że niektóre osoby swoim gwiazdorskim zachowaniem i sposobem bycia czasami doprowadzają mnie do szału i mam ochotę je palnąć, mimo że inne osoby, z którymi współpracuję na odległość są czasem strasznie upierdliwe, mimo że po kilka razy dziennie szefostwo chce dostać różnego rodzaju raporty analizy itp. na już teraz, natychmiast, a najlepiej na wczoraj, mimo że prawie codziennie padam na nos kiedy wracam do domu, a rano nie mam siły zwlec się z łóżka i utrzymać oczu otwartych bez pomocy zapałek..... to kurcze... naprawdę lubię swoją pracę :) Myślę, że duża w tym zasługa kierownictwa, które jeszcze 1,5 roku temu miało całkiem inny skład osobowy. Ci obecni są naprawdę w porządku, można iść do nich z każdą sprawą bez obaw, że opieprzą człowieka z góry na dół. Mało tego - nawet próbują pomóc jak tylko mogą. Moi zagraniczni współpracownicy też zmienili podejście do wielu spraw i teraz naprawdę widać na czym tak naprawdę powinna polegać współpraca. No i na koniec... ja też chyba trochę się zmieniłam pod pewnymi wzgędami. Wsiąkłam z specyfikę pracy w korporacji działającej na ogólnoświatową skalę, zmieniłam swój sposób pracy, lepiej umiem zorganizować swój czas tak, aby ze wszystkim zdążyć, a co chyba najważniejsze w moim przypadku - odkąd przestałam się przejmować niepowodzeniami, zdarzają mi się naprawdę sporadycznie, a jeśli już, to potrafię sobie z nimi poradzić. Być może kiedy non stop myślałam o czymś, co mi się nie udało, ściągałam na siebie kolejne problemy, które skutecznie mnie zniechęcały. I powiem Wam, że strasznie się z tego cieszę. Bo chyba nie ma nic gorszego, od robienia tego, czego się nie lubi, chodzenia do pracy jak za karę. Mam nadzieję, że przez długi czas nic się w naszej Firmie nie zmieni pod tym względem. Sama nie wierzę, że to mówię... ale dobrze mi tu :)

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

back to reality

Powróciłam... :)
W sobotę wypoczęci wróciliśmy z urlopu. Pogoda cudownie nam dopisala, były tylko 2 deszczowe dni, przez pozostały czas było około 24-25 stopni, więc opaliliśmy się na piękne czekoladki. Wbrew powszechnej na temat popowodziowego syfu, woda w morzu była bardzo czysta i cieplutka, więc przy wchodzeniu do wody obyło się bez wykręcania palców u nóg i szczękania zębami :) Czas spędziliśmy głownie na spacerach brzegiem morza lub po miasteczku, w którym mieszkaliśmy, czasami jeździliśmy na krótkie wycieczki do pobliskich miejscowości. Było naprawdę super. Najważniejsze jest to, że nasze głowy mogły odpocząć od codziennych problemów, zapomnieliśmy o pracy i wszystkich obowiązkach, oderwaliśmy się od spraw, które ciągle zaprzątają nasze myśli i w pełni oddaliśmy się słodkiemu lenistwu.
Teraz trzeba zacząć twardo stąpać po ziemi i wrócić do pracy. Ciężko est wkręcić się znów w wir obowiązków służbowych, choć jestem bardzo mile zaskoczona, bo dziś pracy mam jak na lekarstwo. Koleżanka bardzo dobrze mnie zastąpiła, do mojej szefowej dotarła dziś pochwała od jednego z naszych największych klientów odnośnie współpracy ze mną, więc chodzę cała w skowronkach :)
W dniu naszego przyjazdu, kilka minut po tym jak dotarliśmy na miejsce, dostałam telefon od mamy, że po raz drugi zostałam ciocią :) Mojemu kuzynowi urodziła się śliczna córeczka Maja. Nie mogę się już doczekać, kiedy będę mogła ją poznać :) Niestety Malutka mieszka około 200km od nas, więc nie będę mogła widywać jej tak często jak mojej drugiej Królewny (która miesiąc temu skończyła już roczek), ale i tak będę dobrą ciocią. Nawet na odległość :)))
Przed samym wyjazdem wpadłam w gigantyczny stres, bo miałam podejrzenia, że my też będziemy mieć dzidziusia. Kilka dni przed wyjazdem okazało się, że jednak nie i martwiłam się na zapas. Myślałam, że poczuję w związku z tym ulgę, ale ku mojemu zdziwieniu zrobiło mi się smutno. Juz widziałam nas oczami wyobraźni z Maleństwem... I powiem Wam, że od tej pory coś we mnie wstąpiło... Chyba włączył mi się jakiś instynkt macierzyński, bo oglądam się za wszystkimi wózkami i kobietami w ciąży, rozmyślam jak to by było we trójkę itd. Sama nie wiem co się ze mną dzieje, bo dobrze wiem, ze teraz jeszcze nie pora na dziecko :) Postanowiliśmy sobie, że pod tym względem wszystko chcemy we właściwej kolejności - najpierw ślub, a dopiero później potomek :) Co do ślubu padło postanowienie, że będzie za 2 lata, a i w pracy odpukać wszystko układa się po naszej myśli. Tak więc oby tak dalej... :))) Jakoś to sobie wszystko powoli poukładamy :)
Dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa i życzenia udanego urlopu. Wszystko się spełniło z nawiązką :)
Wieczorem postaram się zadrobić zaległości na Waszych blogach. Pewnie nie uda mi się dodać zbyt wielu komentarzy do zaległych postów, ale obiecuję, że od dziś będę czytać i komentować wszystko na bieżąco :)

sobota, 24 lipca 2010

Wakacje... znowu są wakacje :))))

Po wielu trudach udało nam się dotrwać do urlopu. Regenerujemy siły nad pięknym polskim morzem po całym roku ciężkiej pracy, aby za 2 tygodnie wrócić z nowym zapalem do wszystkiego.
Trzymajcie się cieplutko i "do zobaczenia" w sierpniu :))))

środa, 21 lipca 2010

minął już rok... [*]

Rok temu o 10:03 runął mój świat. Dziś wszystko wraca do mnie minuta po minucie. Mimo tego, że minęło trochę czasu żal i smutek są ciągle takie same. Boli tak, jak wtedy.

Tesknie za toba Babciu. Nie zapominaj nigdy o nas i czuwaj nad nami jako nasz Aniol Stróż...

piątek, 16 lipca 2010

Castaways

Kiedy ostatnio byliśmy na zakupach przyszła mi do głowy dość głupia myśl :) Gdy byłam młodsza, miałam może 16 lat (ach.... kiedy to bylo ;) ) byłam zapaloną fanką serialu "Jezioro marzeń". Nie przegapiłam żadnego odcinka, a gdy w polska TV zakończyła emisję przedostatniej serii, najnowsze odcinki ogladałam w internecie na amerykańskich portalach i czytałam ich scenariusze. No i właśnie w sklepie podczas jednej z ostatnich zakupowych wypraw, przypomniał mi się jeden z odcinków tego serialu - 15 odcinek 6 serii "Castaways" kiedy to Joey i Pacey utknęli na noc w hipermarkecie... :) No i kiedy sobie to przypomniałam, moja wyobraźnia zaczęła pracować na przyspieszonych obrotach. No bo pomyślcie same, co zrobiłybyście, gdyby zamknięto was na całą noc w wielkim hipermarkecie? Oczywiście w czyimś towarzystwie (może być siostra, brat, mąż, żona, przyjaciel/ przyjaciółka...itd), bo co to za rozrywka buszować po sklepie w dosłownym tego słowa znaczeniu będąc samą jak ten paluszek ? Żadna. A w czyimś towarzystwie... toż to istny raj :) Ja najpierw zrobiłabym przegląc dostępnych rozrywek. Na pierwszy ogień poszedłby dział z zabawkami :))))) O iluż to zabawkach czy grach marzyło się w dzieciństwie... a wtedy byłaby okazja wypróbować te które dotrwały do obecnych czasów i przetestować nowsze :) W dziale sportowym znalazłabym super ekstra rolki i wybrałabym się na zwiedzanie całego sklepu. Bo jak fajnie musi się jeździź po idelanie równych podłogach, bez żadnych ludzi kręcących się pod nogami... Następnie przyszedłby czas na przystanek w dziale muzycznym w celu przeglądu list przebojów, dalej spacerek do działu filmowego, w którym wybrałabym na noc filmy, których jeszcze nie widziałam i obowiązkowo moją "Pretty Woman" :) Później przyszłaby kolej na SPA. Przegląd drogich kosmetyków, perfum, aromatyczna kąpiel w wannie z hydromasażem (bo oczywiście w tym hipermarkecie znalazłby się też dział z wannami podłączonymi do ciepłej wody :P ). Po SPA odbyłaby się wycieczka do działu spożywczego po takie smakołyki na jakie tylko przyszłaby mi ochota, jakieś dobre winko, popcorn uprażony w dziale AGD, po czym zasiadłabym przed 50" TV na super wygodnym leżaku przyciągniętym z działu ogrodniczego i zaczęłabym seans :) I tak do samego rana. Jakiś czas przed otwarciem sklepu trzeba byłoby poszukać sobie jakiejś kryjówki, z której można byłoby niepostrzeżenie wymknąć się, gdy przyszliby pierwsi klienci... :)
Ach... wielkie niespełnione marzenie z dzieciństwa...

poniedziałek, 12 lipca 2010

W biegu... (może nawet w sprincie)

Znalazłam się :) Dawno mnie tutaj nie było. Tzn bywałam bardzo często, czytałam Wasze komentarze, zaglądałam do Was na bieżąco, ale jakoś nie miałam czasu ani siły żeby cokolwiek napisać. 

W zasadzie ten post miał mieć zupełnie inną tematykę, ale z przyczyn niezależnych ode mnie zostanie odłożony na później :) Mam nadzieję, że to "później" będzie całkiem niedlugo... ;)

W pracy zaczął się młyn. Ciężarna koleżanka poszła na zwolnienie (jak sama stwierdziła właściwie nic jej nie jest, ma mnóstwo energii, tylko ma problemy ze wstawaniem rano więc idzie na zwolnienie - ciekawe kto nie ma problemów ze wstawaniem, ale ok, przemilczę to...). W każdym razie zasuwamy z drugą koleżanką prawie na 2 etaty, w międzyczasie szkoląc nową dziewczynę, która przyszła na zastępstwo. Biorąc pod uwagę jej zapał do pracy, a w ściślej mówiąc jego brak, myślę, że nieprędko będziemy miały z niej pożytek. Obym się myliła. Na razie kiedy wracam do domu jestem tak padnięta, że nie mam siły ani ochoty patrzeć na komputer ani tym bardziej go dotykać. Kilka razy zabierałam się do napisania czegoś, ale za każdym razem albo nagle wyskakiwało coś do zrobienia, albo traciłam wenę twórczą. Za to perspektywa urlopu zbliżającego się wielkimi krokami jest niezwykle pocieszająca :)) Wszystko robię w biegu i na pół gwizdka, na nic nie mam czasu, codziennie lista rzeczy do zrobienia drastycznie się wydłuża. Czasem czuję się, jakbym brała udział w jakimś wyścigu. Strasznie potrzebuję odpoczynku, bo ostatni czas był dla mnie bardzo męczący i wyczerpujący. Na nic nie mam już siły i marzę tylko o tym, żeby choć przez kilka dni poleżeć, wyspać się i nic nie robić... Marzenia ściętej głowy ;)

Upał też daje nam się we znaki. Kiedy wczoraj wracaliśmy do domu około 21:00, komputer w samochodzie pokazywał, że na zewnatrz jest 29 stopni. A kiedy dziś rano jechałam do pracy, było juz 25. A nawet nie było jeszcze 8 rano! W tym kraju chyba nic nie może być normalnie i znośnie. Najpierw półroczna zima z temperaturami -25 stopni. Później wiosna, przypominająca bardziej wyjątkowo deszczową i zimną jesień, a teraz znowu upały jak na Saharze. Ok, nie chcę narzekać, bo jeszcze niedawno marzyłam o ciepełku, ale chyba jednak nie aż tak wielkim.

W ten weekend miałam okazję przekonać się, że kłamstwo ma krótkie nogi. Mam taką ciotkę i kuzynkę, które uwielbiają wymyślać i opowiadać wszystkim różne niestworzone historie. W dodatku myślą, że wszyscy wkoło wierzą w każde ich słowo i biorą na poważnie to, co one opowiadają. Ileż to razy słyszeliśmy już o ich różnych podróżach, romansach itp. Tym razem były zaproszone na pewną rodzinną imprezę, która miała miejsce w ubiegły weekend. Zaproszono je już jakiś czas temu, ale zawzięcie milczały. W dniu imprezy napisały jedynie SMS do gospodarzy, że niestety nie mogą przyjechać, bo wypadła im niezwykle ważna sprawa i są przez cały weekend u mojego kuzyna i jego żony. Niestety nie wzięły pod uwagę tego, że oni również byli zaproszeni na imprezę, a ponieważ lada dzień spodziewają się Dzidziusia, zadzwonili grzecznie przeprosić, że nie będą mogli przyjechać ze względu na pogodę i bliski termin porodu, a na temat niespodziewanych odwiedzin tamtych dwóch nie mieli zielonego pojęcia. Tym sposobem same własnoręcznie wkopały się i zagmatwały w swoich historyjkach. Zapowiedziały swoją wizytę na inny dzień. Ciekawe jakie będą mieć miny kiedy dowiedzą się, że tym razem nie udało im się naściemniać.
Hmm... być może ja jakaś zacofana jestem i kompletnie sie na niczym nie znam, ale nie wiem co im daje takie kręcenie. Na dany temat, nawet zupełnie błahy, potrafią opowiedzieć 5 wersji różnym osobom. Wiadomo, że prędzej czy później prawda wychodzi na jaw, a one coraz bardziej plączą się w zeznaniach. Ciekawe czy takie zachowanie sprawia im jakąś przyjemność, satysfakcję... czy może same już się w tym pogubiły i nie wiedzą co jest prawdą... Ta część ich natury chyba na zawsze pozostanie dla mnie zagadką :)

A urlop już za 12 dni :)))))))))))

środa, 23 czerwca 2010

Z innej beczki

Ostatnio coś smętnie zrobiło się na tym moim blogu. W sumie tematy, o których pisałam nie napawały ogólną radością i wesołością, więc w sumie to zrozumiałe. Życie jest jakie jest, nic na to nie poradzimy. Stwierdziłam, że przydałoby się z powrotem rozweselić troszkę to miejsce, więc dziś napiszę o czymś zupełnie z innej beczki. W dniu dzisiejszym na tapetę trafia Mundial :)))
Na wielu kanałach w TV pojawiają się reklamy różnych programów pod hasłem jak kobiety mają przetrwać Mundial. Pomysłów oczywiście jest całe mnóstwo - od babskich wieczorów, przez czytanie książek, oglądanie babskich filmów (co w pełni popieram i realizuję :P), na seansach w domowym lub niedomowym SPA kończąc. Ponieważ ja jako Kfiatushek zadziorny, dziwaczny i czasem robiący wszystkim na przekór, znalazłam swój własny całkiem niespodziewany sposób na przetrwanie całego szumu związanego z Mundialem. Otóż najzwyczajniej w świecie postanowiłam te mecze oglądać :)))) A w dodatku wciągnęło mnie po same uszy :) Zaczęło się tak, że pewnego deszczowego i pochmurnego popołudnia po pracy przeglądałam jakiś tam magazyn z programem TV. Akurat dołączony był do niego dodatek mundialowy - gazetke, w której trzeba było wytypowac wyniki poszczególnych meczów fazy grupowej, drużyny które przejdą do 1/8 finału, później ćwierćfinału itd.... (tak tak... liznęłam trochę fachowego słownictwa :D ). Uzbrojona w ową gazetkę i długopis napadałam o kolei członków rodziny od B. począwszy a na mojej mamie skończywszy i kazałam im podawać wyniki :) Co prawda nie chcieli, ale ich zmusiłam, bo co to za przyjemność bawić się w to samemu :))) B. już się ze mnie śmieje, bo oglądam wszystkie mecze, które tylko mogę, a ostatnio nawet po 2 na raz :) Póki co wyniki mojej zabawy są dla mnie raczej mizerne, bo ciągnę się na szarym końcu za innymi z moimi marnymi 14 punktami, ale za to jaką mam przy tym frajdę :)
Kto by pomyślał, że ja będę oglądać mecze piłki nożnej... :) Siatkówka to co innego :) Niedługo sama zasiądę na trybunach i będę podziwiać młode, męskie, wysportowane ciałka :D

niedziela, 20 czerwca 2010

Smutna historia dwóch braci

Michał, Piotrek i Marta to rodzeństwo. W dzeciństwie niczego im nie brakowało, byli grzecznymi dziećmi, ojciec miał własną dobrze prosperującą firmę, żyli w pełnej, choć nie do końca szczęśliwej rodzinie. Ich mama piła. Często nie była w stanie zająć się dziećmi, dlatego zazwyczaj byli zdani na ojca. Zmarła na krótko przed I Komunią Piotrka. Przez kilka lat po jej śmierci byli sami. Dzieci dorastały, a ojciec starał się dla nich jak tylko potrafił, jednak w domu brakowalo mu kobiecej ręki. Po pewnym czasie poznał kobietę, a niedługo potem pobrali się. Ona również miała syna, więc we dwójkę wkroczyli do ich świata. Teoretycznie Teresa miała zastąpić im matkę, ale jej syn Tomek był dla niej najważniejszy. Zarówno ona jak i jej nowy mąż hołubili Tomka, który opływał we wszystko czego tylko zapragnął. Michał, Piotrek i Marta szybko zeszli na drugi plan. Marta była już wtedy dorosła, wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu. Mieszka teraz w innym mieście, ma dwójkę dzieci i jest szczęśliwa. Po ślubie Marty, Michał i Piotrek byli zdani tylko na siebie. W dalszym ciągu mieszkali z ojcem i jego nową rodziną, ale byli traktowani jak dwójka parobków. Nikt się nimi nie przejmował. Z trudem skończyli zawodówkę i zaczęli pić. Najpierw raz na jakiś czas, później codziennie. Kiedyś Michał poznał dziewczynę. Byli razem przez jakiś czas, urodziło im się dziecko, wydawało się, że Michał w końcu wyjdzie na prostą, ale nałóg znów dał o sobie znać i wciągnął go na nowo. Ich związek nie wypalił. Chłopcy ciężko pracowali w firmie ojca w zamian za mieszkanie i jedzenie. Ojciec bił ich i wyzywal, a oni często nocowali w piwnicach i komorkach sąsiadów, bo bali się wracac do własnego domu. Chodzili brudni, spuchnięci od alkoholu i zaniedbani. Mimo nałogu, byli dla siebie podporą. Stali się nierozłącznymi przyjaciółmi, wszędzie chodzili razem, bo mogli liczyć tylko na siebie. Zawsze byli grzeczni i uprzejmi. Choćby byli nie wiem jak pijani, zawsze ukłonili się osobom, które znali. Ich życie wyglądało tak przez wiele lat... aż do dziś. Przechodząc obok ich domu, zobaczyłam radiowóz i karetkę. Przyjechali do Michała, ale było już za późno. Nie udało się go uratować. Podejrzewam, że jego serce nie wytrzymało kolejnej dawki taniego wina i zatrzymało się, dając Michałowi wytchnienie od trudnej codzienności, w której żył. Przechodząc tamtędy widziałam wychodzącego z domu Piotrka. Był załamany, stracił swojego brata i jedynego przyjaciela. Poszedł przed siebie... byle dalej od domu. Być może rodzina jeszcze ocknie się i wyciągnie do niego pomocną dłoń. Może choć jego uda się jeszcze uratować, bo jeśli nie, może w krótkim czasie dołączyć do ukochanego brata.
Nigdy nie żałowałam ludzi, ktorzy na własne życzenie stoczyli się na dno. Jednak tych chłopców jest mi bardzo żal. Nie mogę przestać o tym myślec odkąd zobaczyłam radiowóz przed ich domem. Ich całe życie było rozpaczliwym wołaniem o pomoc, której nikt im nie udzielił. Mam nadzieję, że Michał zazna w końcu spokoju i z góry zaopiekuje się swoim bratem.

sobota, 19 czerwca 2010

Czasem chyba lepiej ugryźć się w język... albo w cokolwiek innego

Jestem dziś w dość podłym nastroju. Według B. nie powinnam, ale jakoś mnie to męczy. Od początku:

Otóż byłam wczoraj świadkiem pewnej dyskusji. Nie nazwałabym tego kłótnią, padły po prostu dwa zdania, a później zapanowała cisza. Nie mogę opisać szczegółów tego o co poszło, ale postaram się opowiedzieć wszystko w miarę jasno. W dyskusji brały udział 2 osoby - dla wygody nazwijmy je C i D. Osoba D zarzuciła coś C, z czym ta druga kompletnie się nie zgadza. W takich sytuacjach zawsze staram się nie wtrącać i pozostawić sprawy swojemu biegowi, zgodnie z zasadą "nie mój cyrk, nie moje małpy". Jednak tym razem w moim odczuciu zdanie wypowiedziane przez D jest prawdziwe i niestety zgadzam się z nim. Nie powiedziałam niczego wprost, ale zupełnie niechcący swoim zachowaniem pokazałam C, że zgadzam się z tym co myśli D. Zazwyczaj starałam się puszczać uwagi D mimo uszu, bo nie było w nich ani krzty racji, ale tym razem jest inaczej. I tu jest właśnie pies pogrzebany. C zareagowała oburzeniem zarówno na D, jak i na mnie. Na D za to co zostało powiedziane, a na mnie za to, że podzielam zdanie D. Ja jak zwykle teraz siedzę i i rozmyślam. Kiedy opowiedziałam B. całą historię stwierdził, że nie powinnam mieć wyrzutów sumienia z tego powodu, że D i ja mamy racje, bo C w pewnych sprawach przegina. A mi jest przykro, bo przecież nie zrobiłam niczego złego, a zostałam posądzaona o Bóg wie co... Dlaczego za to, za posiadanie innego zdania niż mają inni, zbieramy baty nawet wtedy, kiedy mamy rację? Ach... jak ciężko czasami żyje się z pewnymi ludźmi. Mam nadzieję, że przez te 2 dni coś się komuś wyklaruje. Przykro mi i smutno :(

No... i z takim właśnie wisielczym nastrojem powoli zbliżam się do weekendu. Mam tylko nadzieję, ze później nastrój mi się troche poprawi.

Pogoda jak zwykle pochmurna, do czego już zdążyłam się przyzwyczaić. Dobrze, że urlop coraz bliżej... :) 5 tygodni... :) Ta perspektywa bardzo solidnie podnosi mnie na duchu... ;)

środa, 9 czerwca 2010

O tym i o tamtym...

Stwierdziłam, że moja praca właściwie od samego początku tego roku jest strasznie wypompowująca. Najpierw w styczniu i lutym jedno po drugim zaszczycały nas niesamowicie ciekawe szkolenia z jeszcze bardziej niesamowicie ciekawych systemów, które z założenia mają ułatwiać nam pracę, ale póki co cały czas bardzo skutecznie nam ją utrudniają. Po wprowadzeniu jednego z nich w życie, nic nie szło tak jako powinno, całymi dniami użerałyśmy się z IT Support i właściwie do dziś nie wszystko idzie tak jak powinno. Później zaczęły się "akcje". Kiedy jeden problem się kończył, zaczynał się drugi, a później uparcie powracał pierwszy ciągnąc za sobą kilka innych. Wszystko się na siebie nakładało i w sumie tak jest do tej pory. Codzienne kombinowanie jak wybrnąć z danej sytuacji, tłumaczenie klientom co i jak i szukanie najlepszego rozwiązania danego problemu. Później koleżanka z naszego działu zaszła w ciążę. Bardzo się cieszę z tego powodu, ale przeraża mnie to jak sobie bez niej poradzimy. Miałyśmy już pewien przedsmak tego jak będzie, kiedy była na zwolnieniu. Przychodząc do pracy nie wiedziałyśmy w co najpierw ręce włożyć, a kiedy wracałam do domu padałam na twarz. Co prawda w tym czasie sporo się nauczyłam, co na pewno przyda mi się na przyszłość, ale było naprawdę ciężko. No cóż... damy radę :)
W ogóle nasza firma jakaś pechowa ostatnio jest... Czasami zastanawiamy się, jakim cudem jeszcze funkcjonuje :P Ojj... oby działała jak najdłużej, bo jak na razie nie mam ochoty szukać czegoś nowego... Dawne problemy się wyprostowały i na razie jest ok. Można powiedzieć, że nawet całkiem fajnie, pomijając obłudę kilku osób, ale wszędzie musi się taki ktoś trafić. Nie jest żle :)

A teraz marzę tylko o urlopie... Będę się wysypiać do woli, odpoczywać, spacerować i wylegiwać na ciepłym piasku na plaży... Ach... będzie cudownie :)

Hit sezonu z naszej ostatniej wycieczki. Przejeżdzaliśmy koło lotniska aeroklubu. Rozglądałam się po niebie i w pewnym momencie mowię do B.:
ja - O!... Zobacz, szybowiec leci!
B. - No coś ty... szybowiec tak nie wygląda.
ja - A jak?
B. - Inaczej, nie tak jak to. Poza tym szybowiec inaczej skręca.
ja - A ja Ci mowię, że szybowiec
B. (po chwili namysłu i przyglądania się) - A może to i szybowiec.... :))))
ja - Faceci...

Miłego dnia dziewczęta :)

P.S. Właśnie nad Miasteczkiem przeszła pierwsza prawdziwa burza w tym roku.

piątek, 4 czerwca 2010

Męskie zabawki

Kolejny deszczowy tydzień minął jak z bicza strzelił (choć podczas takich deszczowych dni, czas wcale tak szybko nie płynął) i mamy piątek. PIĘKNY, SŁONECZNY I CIEPŁY PIĄTEK!!! :)
W końcu... tak długo czekałam na taki dzień jak dziś. Mam nadzieję, że taka pogoda utrzyma się dłużej, a najlepiej przez całe lato. Na przyszły tydzień niby zapowiadają u nas codziennie około 30 stopni. Hmm... zobaczymy ile w tym prawdy, a nie ukrywam, że chciałabym, żeby rzeczywiście tak było :))) Chyba jak wszyscy mam serdecznie dość deszczu i chłodu, marzę tylko o tym, żeby porządnie wygrzać się w słońcu. Jak jaszczurka na kamieniu :)
Mój B. odkrył w sobie ostatnio talent majsterkowicza. Wynalazł w jednej z sieciówek budowlanych jakąś (podobno) super-hiper-extra wiertarkę w bardzo dobrej cenie (też podobno, bo ja sie nie znam i wole trwać w niewiedzy, szczególnie jeśli chodzi o cenę :P ). Wiem tylko, że robi strasznie dużo hałasu. B. najwyraźniej to sprawia najwiekszą frajdę, a mnie doprowadza do białej gorączki. Mój chłopina biega z tym po domu, dziurawi, przywierca, psuje i naprawia. Podobnie było jakiś czas temu z wyrzynarką i wkrętarką. Kiedy tą drugą kupił, nagle znalazło się milion rzeczy, które koniecznie trzeba naprawić - teraz, już, natychmiast... :)To akurat mi nie przeszkadza, bo przynajmniej wszystko w domu będzie nam działać jak należy (mam taką nadzieję). A i ja sama czasem lubię coś przykręcić :P Przy okazji staję się ekspertem od wszelkiego rodzaju sprzętu psująco-naprawiającego. Pewnych rzeczy chętnie spróbuję się nauczyć, choćby z czystej ciekawości, ale niektórych nawet patykiem nie dotknę i będę się od nich trzymać z daleka :) Zwłaszcza od tych hałaśliwych. Nowa pasja B. zapewne niedługo przeminie na rzecz czegoś nowego :) ciekawe co to będzie tym razem... betoniarka czy może wywrotka? :P
Co by to nie było, ja póki co zamierzam rozkoszować się słońcem i weekendem. Może uda nam się wreszcie gdzieś wyskoczyć i rozruszać nasze zastałe kości :)
Aaaacccchhhh.... jaką mam ochotę na truskawki... :)))))))))

P.S. Od dziś oficjalnie rozpoczynam wielkie uroczyste odliczanie tygodni do urlopu - 7... :)))

środa, 26 maja 2010

Dzień Mamy... :)

Moja mama... W dniu jej święta tak wiele mogłabym o niej powiedzieć, życzyć tak wielu rzeczy... ale na ich wyliczanie zabrakłoby mi dnia i nocy... Więc powiem krótko...
BARDZO CIĘ KOCHAM MAMUŚ... I DZIĘKUJĘ, ŻE JESTEŚ.. :))))
A kiedyś dla swoich dzieci chciałabym być taka, jaka Ty jesteś dla mnie. Bo jesteś najlepszą mamą na świecie... :)))))))))))))

niedziela, 23 maja 2010

PMS - czyli jak Kfiatushek zamienia sie w zołzę ;)

Zawsze myślałam, że coś takiego jak PMS (Premenstrual Syndrom) omija mnie szerokim łukiem i cieszyłam się, że nie cierpię na huśtawki nastrojów i temu podobne badziewie. Jednak do czasu... Od jakiegoś roku, PMS co miesiąc (albo prawie co miesiąc) dobitnie daje o sobie znać. Niestety w najgorszy z możliwych sposobów. Z lagodnego i kochanego Kfiatushka zmieniam się w prawdziwą wredotę. Marudzę na każdym kroku, jestem rozdrażniona, płaczliwa, ciągle głodna i z wielką skłonnością do popadania w ciężką depresję :) B. Chodzi wtedy na paluszkach i 10 razy zastanawia się nad każdym zdaniem zanim je wypowie na głos, ponieważ jestem chodzącą bombą zegarową, mogącą wybuchnąć w najmniej spodziewanym momencie i z najmniej oczekiwanej strony. Podobnie było i w tym miesiącu, z tym że tym razem B. miał ze mnie niezły ubaw. Każda moja wkurzona mina przyprawiala go o atak śmiechu, ale w sumie troche mi to pomogło, bo w końcu i ja zaczęłam się śmiać sama z siebie. Ale B. i tak oberwał zanim dotarłam do tego etapu :)
Wkurza mnie to okropnie, bo tak naprawdę nie jestem taka zła. Serducho mam z wosku i staram się być miła i kochana, ale w takich dniach naprawdę nie jestem w stanie nic ze sobą zrobić. Na razie jedyny sposób to usiąść i przeczekać. Jeśli ktoś zna jakiś skuteczny sposób to bardzo chętnie go wypróbuję... :)))

środa, 19 maja 2010

Kto porwał Panią Wiosnę???

No dobrze, proszę przyznać się bez bicia... Co takiego zrobiliście, że Pani Wiosna uciekła? Albo kto ja porwał? A może to ja coś przeoczyłam i jest już pażdziernik albo listopad i cichaczem przyszła już jesień?
Pogoda za oknem już mnie dobija. Od tego deszczu wpadłam już w ciężką depresję... od ładnych kilku tygodni nie widziałam błękitu nieba, nie wspominając już o słońcu. Ciągle tylko te ciężke grafitowe chmurzyska. A sio!!! Idźcie sobie już... Tak mi się marzy ciepełko, słoneczko, śpiew ptaków, delikatne powiewy pachnącego rzepakiem wiatru... ale póki co o wiośnie możemy chyba zapomnieć, a zamiast śpiewu ptaków, słuchac stukania kropli deszczu o szybe. B. też mi zaczyna popadać w stan odrętwienia, wkurza się każdego ranka kiedy patrzy przez okno, a po południu marudzi, że tak już by poszedł na spacer. A ja bardzo dobrze go rozumiem. No bo ILE MOŻNA??? Już mi nawet weny do pisania brakuje.
Jedyne co mnie w tej chwili pociesza to fakt, że mieszkam z daleka od rzeki i mam pewność, że nic nas nie zaleje, bo aż serce się mi kraje, kiedy patrzę na tych wszystkich biednych ludzi, którym woda niszczy i odbiera dorobek całego życia. To jest straszny żywioł. Chyba musimy wszyscy zacząć mocno dmuchać w stronę nieba, może uda nam się wspólnie rozgonić paskudne chmurzyska i sprowadzić z powrotem wiosnę...
ffffffffuuuuuuuuuuuuu.....
Aż mi się przypomniała piosenka, której, uczyłam się w 1 klasie szkoły podstawowej.
"Słoneczko późno dzisiaj wstało,
I w takim bardzo złym humorze,
Że świecić też mu się nie chciało,
Bo mówi, że zimno na dworze.

Słoneczko nasze rozchmurz buzię,
Bo nie do twarzy Ci w tej chmurze.
Słoneczko nasze rozchmurz się,
Maszerować z Tobą będzie lżej...

Lecz gdy piosenke usłyszało,
To tak się bardzo ucieszyło,
Zza wielkiej chmury zaraz wyszło
I nam radośnie zaświeciło.

Słoneczko nasze rozchmurz buzię..."

Jeśli ją znacie, śpiewajcie razem ze mną :) Trzeba łapać się wszystkich sposobów :P

P.S. Swoją drogą to ciekawe - nie pamiętam o czym uczyłam się na ostatnim roku studiów, a pamiętam tekst piosenki z 1 klasy szkoły podstawowej :) Chyba się cofam... ;)

piątek, 7 maja 2010

Matura 2004 :)

Jak dobrze, ze dzis piatek... w pracy mamy ostatnio taki mlyn, ze kiedy rano wchodzimy do biura nie wiemy za co najpierw sie zabierac. Predko poprawy sytacji nie przewiduje, dlatego tez musze zacisnac zeby i robic swoje ze zdwojona predkoscia i przy potrojnym skupieniu, zeby gdzies przypadkiem sie po drodze nie walnac, co w tym stanie rzeczy jest wielce prawdopodobne. Oby jednak sie nie zdarzylo...
Jednak chcialam napisac dzis o czyms innym, co w tej chwili jest bardzo "na topie" :) Bardziej przyjemnym od pracy, co bardzo milo mi sie kojarzy i wspomina. Kwitnace kasztanowce i naglowki gazet przywolaly mi na mysl moja wlasna mature z jezyka polskiego :) Tak tak, dobrze widzicie... mature :) Ze wszystkich moich licealnych lat najlepiej wspominam mature :) Pamietam, ze kiedy dokladnie rok przed moim egzaminem kuzynka stwierdzila, ze matura to pikus (pan Pikus :P ) i ze jeszcze bede sie z niej smiac, mialam ochote ja zamordowac. Wydawalo mi sie to wtedy czyms tak wielkim i trudnym, traumatycznym przezyciem odciskajacym pietno na ludzkiej psychice... Jednak jak czas pokazal matura okazala sie calkiem fajna i do dzis wspominam ja z rozrzewnieneim. Mialam to szczescie zdawac mature jeszcze na starych zasadach, z czego do dzis jestem bardzo zadowolona. Kiedy nadszedl moj maturalny maj z przerazeniem obserwowalam rozwijajace sie liscie kasztanowcow i coraz bardziej peczniejace paki na drzewach. Dni mijaly nieublaganie, a ja mialam wrazenie, ze z kazda uplywajaca minuta wiedza wyparowuje mi z glowy i coraz mniej umiem. 11 maja rano trzeslam sie juz jak osika, choc mojej mamy i tak nie przebije, bo poplakala sie jak wychodzilam z domu i podobno tak bylo przez caly czas kiedy byla w pracy :P Kolezanki az wyganialy ja do domu :) O 8 rano stawilam sie przed sala gimanstyczna wraz z 2 setkami innych osob z mojego rocznika. Czekalismy z coraz bardziej narastajacym napieciem. W koncu przed 9 otworzyly sie drzwi i nastapilo losowanie numerkow. Wylosowalam numer 102 - LAWKE W OSTATNIM RZEDZIE!! :) - kiedy zdalam sobie z tego sprawe pognalam do swojego stolika jak wystrzelona z procy, co bylo dosc trudne w butach na 10cm obcasach :P O 8:55 wszyscy siedzielismy juz na swoich miejscach otworzyly sie drzwi i wszedl nie kto inny jak nasz kochany ksiadz Witek, ktory uczyl nas religii (swoja droga super facet, ktory na naszej studniowce byl gwiazda wieczoru ) :) Pomodlilismy sie, ksiadz wprost dal do zrozumienia komisji, ze ma byc dla nas laskawa i pozegnal nas zdaniem, ktore pamietam do dzis : "Jesli nie bedziecie wiedzieli co pisac, patrzcie na drzewa (za oknem rosly 3 wielkie kasztanowce). Zobaczycie, ze wroci wam natchnienie". Wybila 9:00 i odczytano nam tematy. Mialam ochote skakac z radosci, go jeden z nich byl niemal identyczny jak ten, ktory mielismy na maturze probnej "Obcy wsrod swich. Na przykladzie wybranych tekstow kultury omow problem alienacji bohaterow w czasach, w ktorych przyszlo im zyc". Napisalam wiec jeszcze raz to samo co na probnej :) W trakcie naszego pisania nauczyciele z komisji roznosili napoje. Nasza wychowawczyni podchodzila do kazdego pytajac wymownie "Herbatki??" Sprobowalby ktos odmowic :) Podczas baaardzo powolnego nalewania jej do kubka, zdazyla nas wypytac jak nam idzie, czy wiemy co pisac, co juz napisalismy, co jeszcze bedziemy pisac itd. Po czy przechodzila do kolejnego stolika :) O 14:00 minal czas, napisalam 7 stron, a punktualnie o 14:00 postawilam ostatnia kropke. Jedna z kolezanek byla w trakcie przepisywania ostatnich zdan z brudnopisu, wiec nauczyciel informatyki zaslonil ja przed komisja, zeby nie zabrali jej pracy :)
Oczywiscie wszyscy wyszli z matury bardzo zadowoleni, wszyscy z mojego rocznika wtedy zdali :) Mialam przed soba jeszcze tylko egzaminy ustne, bo z drugiego pisemnego bylam zwolniona :) Ale o tym opowiem moze nastepnym razem.
A po poludniu nasz ksiadz Witek dostal kilkadziesiat SMSow "Dziekujemy za drzewa..." :)

środa, 28 kwietnia 2010

Syndrom "tej trzeciej"

 Przeczytalam ostatnio artykul, po ktorym rece mi opadly do samej ziemi. Nie wiem, moze ja dziwna jestem, moze jestem starej daty i sie nie znam na dzisiejszych zwyczajach w pewnych kregach, ale to mnie normalnie rozwalilo.
Mianowicie sens artykulu byl taki - jego "bohaterkami" byly kobiety bedace w zwiazku z rozwodnikami, ktorych same wlasnorecznie odbily. Faceci owi, po miesiacach romansowania na boku, porzucali dla nich swoje zony i dzieci, aby zakosztowac "prawdziwego" szczescia i spelnienia u boku kobiet ich marzen. Jednakze ci faceci po rozwodzie, niejednokrotnie majac juz "nowe" dzieci, w dalszym ciagu utrzymywali i utrzymuja kontakt ze swoimi "starymi" dziecmi. I wlasnie to jest kompletnie niezrozumiale dla ich nowych partnerek. Najbardziej boli je to, ze jakim prawem nie wyrzekli sie swoich dzieci i nie poswiecili calkowicie tylko i wylacznie im. W artykule zala sie autorowi/autorce jakie one sa biedne, bo czuja sie takie zepchniete na margines, nie moga spokojnie imprezowac, bo faceci nie skupijaja juz calej swojej uwagi tylko na nich i czesto myslami sa gdzies daleko. Nie rozumiem jak mozna oczekiwac od kogos calkowitego zerwania kontaktow ze swoimi dziecmi i poswiecenia sie tylko i wylacznie "nowej" rodzinie. Skoro takie kobiety zmialy odwage rozbic czyjas rodzine i przywlaszczyc sobie cudzego meza i ojca, powinny byc swiadome konsekwencji jakie to za soba ciagnie. I nic tu nie da wylewanie zali na forum. I wcale nie usprawiedliwiam tutaj facetow - co to to nie, sami sa sobie winni. Cierp cialo, skoros chcialo...
Ten artykul przypomnial mi pewna historie. Na studiach byla w mojej grupie taka dziewczyna - nazwijmy ja X. Pewnego dnia przyszla na zajecia bardzo szczesliwa. Opowiadala nam o tym, ze kilka tygodni wczesniej poznala wspanialego faceta (dla potrzeb posta bedzie to Y), co prawda jest od niej 15 lat starszy, ale jest im ze soba bardzo dobrze itd. Cieszylysmy sie, ze po wielu latach szukania znalazla w koncu szczescie, bo byl z niej niesamowity pechowiec. W koncu ktoras z nas zapytala "Skoro tak wam dobrze ze soba, to kiedy slub?" i wtedy padla odpowiedz, ktora doslownie zbila nas z nog: "Jak tylko Y. dostanie rozwod." Zadna z nas nie spodziewala sie tego po tej dziewczynie. Jak sie pozniej okazalo, X pracowala w kancelarii prawnej, a Y pewnego dnia przyszedl tam na spotkanie z wlascicielem. Zdaje sie, ze sam tez jest prawnikiem. Od tamtej pory X i Y zaczeli sie spotykac, spedzali ze soba duzo czasu, ona tak go sobie omotala, nie patrzac na to ze ma zone i dwojke dzieci, ze Y bardzo szybko zostawil ich dla niej. Pewnego dnia zona tego Y przyszla do X proszac ja, aby dala mu spokoj, zeby go zostawila, zeby nie rozbijala ich rodziny. Ale X nic sobie z tego nie robila i dziwila sie jaki trzeba miec tupet, zeby tak do niej przyjsc. Doszlo do rozwodu, kilka tygodni pozniej X i Y wzieli slub z hucznym weselem. A X jeszcze sie zastanawia dlaczego  Y dzieci jej nie lubia...
A mi nasuwa sie pytanie... czy skoro ten facet juz raz zdradzil i zostawil rodzine dla duzo mlodszej dziewczyny za jakis czas nie zrobi tego znow? Mysle, ze to bardzo prawdopodobne...

wtorek, 27 kwietnia 2010

Nowy biznes ;)

Hmm... Mialo byc o czyms innym, ale odloze tamten temat na nastepny raz. Utwierdzilam sie dzis w pomysle otwarcia gabinetu jasnowidzenia. Chyba mam dar, szczegolnie w jednej dziedzinie. Ale zacznijmy od poczatku.
Kiedy mam luzniejszy dzien w pracy, lubie sobie poobserwowac troche ludzi, z ktorymi pracuje. Nie nie - zadne szpiegowanie, nic z tych rzeczy. Po prostu takie zwykle ciagoty psychologiczne, nalecialosci z dawnych lat. Kiedys chcialam studiowac psychologie, pozniej mi sie clakowicie odmienilo, ale w dalszym ciagu lubie patrzec na ludzi, obserwowac ich zachowania i wyczuwac nastroje oraz ich przyczyny. Przez ostatnie 2 tygodnie moim celem byla szefowa (Jedzowata, o ktorej wspominalam kiedys w jednym z moich postow). Co prawda u nas w Firmie obserwowanie jej to podstawa, zeby w razie czego byc przygotowanym na ewentualny niespodziewany wybuch humorow i pretensji z najmniej spodziewanej strony, co do niedawna zdarzalo sie dosc czesto. Przyjelam taktyke robienia wszystkiego na tip top, tak, zeby nie miala powodu, zeby sie przyczepic i jak na razie to dziala. Tym razem moje obserwacje mialy jednak inny charakter. Od jakiegos czasu cos mi nie pasowalo, ale nie wiedzialam co. Czulam, ze cos sie kroi i ze to bedzie cos duzego. Po dluzszym zastanowieniu nabralam pewnych podejrzen, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywaly, ze to nie moze byc to. Jednakze ta mysl nie dawala mi spokoju i z kazdym dniem wydawalo mi sie, ze mam racje, ze jest to coraz bardziej realne i prawdopodobne, ale ciagle zadawalam sobie pytanie "Czy to mozliwe?". Dzis padlo magiczne zdanie "Spotkajmy sie na chwile po zebraniu, bo chcialabym Wam cos przekazac". Dwa dzialy naszej Firmy zebraly sie zwarte i gotowe na newsy. Wszyscy czekali na slowa "Odchodze z Firmy", bo tak wszyscy podejrzewali... a tu niespodzianka - "Jestem w ciazy". Wszystkie oczy jak w kreskowkach wyskoczyly na sprezynkach z orbit, a szczeki z glosnym stukniciem opadly na podloge. A ja ledwo powstrzymalam sie, zeby nie krzyknac "Tak myslalam!". Skoro tak, to dlaczego zastanawialam sie, czy to mozliwe? Bo Jedzowata, dwukrotnie rozwiedziona 30paro latka do tej pory byla zagorzala przeciwniczka jakichkolwiek dzieci, ktore skutecznie uniemozliwiaja rozwoj kariery zawodowej. A tu prosze... Taka niespodzianka... :) I ona jest dobitnym przykladem, ze ciaza zmienia czlowieka. Jedzowata nagle stala sie.... mila :) Szok :)
A ja otwieram gabinet jasnowidzenia... ;) Lub zostane chodzacym aparatem do USG z rentgenem w oczach :D
P.S. Ciekawe kiedy ja bede mogla powiedziec to, co ona... ;) Tato juz sie upomina o wnuki :)