piątek, 27 grudnia 2013

Jak to jest być rodzicami - by Kfiatushek & Mężu

Pod poprzednim postem Ida zapytała jak odnajdujemy się w roli rodziców, więc dziś będzie na ten temat.
Pomimo tego, że mieliśmy prawie 9 miesięcy, żeby sobie to uświadomić, w dniu przyjścia na świat Synka ciężko było nam uwierzyć w to, że to JUŻ, że mamy dziecko i jesteśmy rodzicami. Oczywiście przepełniało nas szczęście, ale też niedowierzanie, że to dzieje się naprawdę. Z każdym dniem oswajaliśmy się z nową rzeczywistością i teraz nie wyobrażamy sobie już jak to było zanim Miś się urodził. Jak mogliśmy żyć bez Niego? Nie mam pojęcia. Mężu owszem potrafił wcześniej okazywać uczucia, ale nie był jakoś szczególnie wylewny, teraz to się zmieniło. Codziennie po powrocie z pracy dosłownie rzuca się na Małego, tuli Go, całuje, rozśmiesza i robi wszystko, żeby nadrobić stracone godziny, kiedy nie było go w domu. Żadna kąpiel nie może się odbyć bez Męża, po prostu to uwielbia, a na punkcie Synka dosłownie zwariował. Ze mną jest zresztą tak samo :) Niesamowita jest świadomość, że to my powołaliśmy do życia tak cudowną istotkę :) kocham te chwilę, kiedy rankiem Synek się budzi, patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczkami, a później posyła mi najpiękniejszy uśmiech na świecie. Kiedy po jedzeniu wtula się we mnie całym sobą, rozgląda sie po pokoju i mnie szuka, a kiedy mnie zobaczy słodko się uśmiecha.
Nawet największe zmęczenie mija, kiedy karmię Go w nocy, a On przerywa jedzenie, żeby na mnie popatrzeć i się uśmiechnąć. Łzy aż same cisną się wtedy do oczu i robi mi się tak ciepło na sercu.
 Zrobiłabym dla Niego wszystko. Oboje kochamy Go nad życie i robimy wszystko, żeby być dla Niego jak najlepszymi rodzicami. Mam nadzieję, że nam to wychodzi. :)

wtorek, 26 listopada 2013

Co u nas

I kolejne 2 tygodnie minęły jak z bicza strzelił... Kiedy? Nie mam zielonego pojęcia...
Chciałabym pisać częściej i częściej u Was bywać, ale jeszcze muszę poczekać na taki czas. Na razie staram się bywać w miarę możiwości, bo wiadomo, są rzeczy ważne i ważniejsze :)
Synuś jest bardzo absorbujący w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Za nami pierwszy skok rozwojowy, który przetrwaliśmy prawie "bezboleśnie". Jest naprawdę bardzo grzeczny, prawie nie płacze, co mnie bardzo zaskoczyło. Oczywiście dopóki mama jest w pobliżu. Gorzej jak znika ;) Mały Miś ma chyba jakiś radar i wyczuwa, kiedy wychodzę, a wtedy tata albo dziadkowie mają przechlapane. Ale cóż, czasem trzeba pewne rzeczy załatwić osobiście i Malutki musi się przyzwyczaić do takich chwil.
Rośnie nam dziecię w oczach. Waży już równiótkie 5kg, pięknie się uśmiecha i coraz częściej nas zagaduje. Cudny jest. I cudne jest uczucie, kiedy całym sobą wtula się w mnie i zasypia albo po prostu się do mnie przykleja i rozgląda wokoło z wysokości moich ramion i nikt najczęściej nie może go wtedy ruszyć :) Jestem zaskoczona, że w ogóle nie dokucza mi zmęczenie. Myślałam, że będę chodzić na rzęsach po nieprzespanych nocach, ale o dziwo mój organizm całkiem fajnie funkcjonuje. Nawet dziś po 2 godzinach snu :P W sobotę byłam u ginekologa, wszystko wróciło do normy, zagoiło się jak trzeba. No Mężu wniebowzięty, bo dostaliśmy zielone światło na... ;) Tylko trzeba się pilnować, żeby Misio za szybko rodzeństwa nie miał ;)
Ostatnio tak się zastanawiałam jak to jest z tym kiepskim przyrostem naturalnym w naszym kraju i stwierdziłam, że nasza rodzina chyba postanowiła poprawić wyniki :P W tym roku przybyło nam pięcioro smyków, a kolejna trójka czeka w kolejce i pojawi się w pierwszej połowie przyszłego roku. Fajnie, nasz Synek będzie  miał wielu kuzynów i kuzynek w swoim wieku. Wesoło będzie jak wszyscy się zejdą. Tak jak nasza banda kuzynostwa, kiedy byliśmy mali :)
Za oknem zima... Pierwszy śnieg w życiu naszego Misia :) Mieliśmy iść na spacer, ale nic z tego, za bardzo sypie... Cóż, taki urok bliskości gór :)

Notka dziś bez ładu i składu, za dużo mam do opisania, za mało czasu. Mam nadzieję, że mi wybaczycie :)

czwartek, 14 listopada 2013

Pierwszy miesiąc za nami...

Jak w tytule... dokładnie miesiąc temu, dokładnie o tej porze po raz pierwszy usłyszeliśmy płacz Naszego Synka. Łzy szczęścia popłynęły i z naszych oczu. Nie mogę uwierzyć, że ta Kruszyna, która jeszcze nie tak dawno fikała w moim brzuchu, która dopiero co nieporadnie uczyła się pierwszych ruchów "na zewnątrz", która dopiero była takim maleństwem, ma już cały miesiąc!
A jaki jest miesięczny Mały Miś? Zupełnie inny niż był wtedy :) Przede wszystkim urósł 5cm i przybrał 1 kg na wadze, co już wyraźnie czuć na rękach. Smiejemy się, że jedzenie to Jego hobby, a producenci pampersów na razie przy nas nie zbankrutują. Prędzej my :P Wyrósł z części ubranek i trzeba bylo postarać się o nową garderobę dla Niego ;) Przy jedzeniu (i nie tylko) szeroko otwiera oczka i z zaciekawieniem rozgląda się wokoło, intensywnie wpartuje się w oczy osobie trzymającej go na rękach, odwraca główkę za tatą, kiedy tylko wraca z pracy :) słodko bawi się rączkami, kiedy je, wierzga wszystkimi kończynami we wszystkie strony i robi się coraz bardziej kumaty :) Wydaje z siebie coraz więcej śmiesznych dźwięków. Czekamy teraz na pierwszy świadomy uśmiech (bo przez sen śmieje się co chwilę), a później grużenie :) Nauczyliśmy się już siebie i chyba całkiem fajnie się "dogadujemy" :) Dziadkowie za Małym szaleją. Dzadkowie, czyli moi rodzice, bo teściowa przez miesiąc czasu odwiedziła Go 3 razy, raz przyniosła jakiś komplecik do ubrania i jeszcze była oburzona, że jest za duży i Synka w niego nie ubieramy. Nie wspomnę nawet, że nie potrafi zadzwonić i choćby zapytać co u Niego, ale to na jej poziomie jest. Raz Mężu zadzwonił jej opowiedzieć co u nas to powiedziała, że nie ma czasu gadać i nawet nie oddzwoniła. No cóż, jej sprawa, my nie będziemy się narzucać i to ona straci fajny czas z wnukiem.
Tak czy siak jest super i nie zamieniłabym życia z Synkiem na żadne inne :)

środa, 13 listopada 2013

Cztery

Dokładnie cztery lata temu zebrałam się w sobie i napisałam swój pierwszy post. Wtedy jeszcze na onecie. Cztery lata... niby dużo, niby mało. Jednak, gdy teraz patrzę na to, jak wyglądało wtedy moje życie, mogę stwierdzić, że zmieniło się wszystko. I to o 180 stopni. Wyszłam za mąż, mam Synka, kończymy nasze własne gniazdko, jestem w zupełnie innym miejscu życia niż wtedy. I dobrze mi z tym. I życzę sobie kolejnych lat blogowania, bo bardzo to polubiłam :)
Mam nadzieję, że jeszcze trochę ze mną wytrzymacie, bo póki co nigdzie się stąd nie wybieram ;)

czwartek, 7 listopada 2013

A było tak...

Wszystko zaczęło się w środku nocy z 13/14 października 2013 roku. W zasadzie, oprócz dni po terminie porodu uciekających w kalendarzu, nic nie wskazywało na to, że to już. W niedzielę spokojnie poszliśmy do kościoła, później na obiad do rodziców, po południu dłuuugi spacer (bo trzeba było skorzystać z pięknej jesiennej pogody), następnie fajny wieczór filmowy i spać. Około 4 nad ranem obudziło mnie pobolewanie w dole brzucha. Nie sądziłam, że to już to, dopóki nie poczułam go kolejny raz. Spojrzałam na zegarek - minęło 10 minut od poprzedniego. Za 10 minut kolejny skurcz. Pomyślałam sobie "Oho... coś się dzieje...". Odczekałam jeszcze kilka skurczów i poszłam wziąć szybki prysznic. Później obudziłam Męża, którego zaspane oczy momentalnie otrzeźwiały, kiedy usłyszał o co chodzi :) Gdy wychodziliśmy z domu skurce były już co 7 minut, ale jakoś strasznie mnie nie bolało, dlatego bałam się, że odeślą mnie do domu, mówiąc, że jeszcze nie czas. Na izbie przyjęć szybkie KTG, które skurczów nie wykazało żadnych (!), mega papierologia i hop na fotel do badania. Mężu czekał jeszcze na korytarzu, nastawiony, że jeszcze mamy czas, że jeszcze nie rodzę i pojedzie do pracy. Siedzę sobie ja na tym fotelu ginekologicznym, położna gmera mi tam w środku i sprawdza jak się sprawy mają i nagle mówi mi, że mam 7-8 cm rozwarcia. "Że jak????" O mało nie spadłam z tego fotela, no bo jak to - tak szybko? Przecież mnie aż tak mocno nie boli, więc skąd aż tyle? :) Po badaniu poszłam po Męża, który był w równie wielkim szoku jak ja, kiedy usłyszał jak się sprawy mają i trafiliśmy na salę do porodu rodzinnego. Tam zrobili mi kolejne KTG, później kazali wykorzystywać cały dostępny sprzęt, żeby Synuś jak najszybciej przesuwał się w dół dzięki sile grawitacji, a więc w ruch poszła piłka (uwielbiam ją swoją drogą), drabinki, materac i worek sako. I tak było do 12:30, kiedy to przyszedł do mnie mój lekarz, który zarządził oxytocynę. I zaczęła się jazda bez trzymanki :) Nie sądziłam, że zadziała tak błyskawicznie, ale kiedy ją dostałam, poszło już piorunem i po niecałej godzince miałam Synka na brzuchu :) Mężu spisał się na medal, jego obecność naprawdę bardzo mi pomogła i cieszę się, że sam się na to zdecydował, bo widziałam, że to było dla niego ogromne przeżycie i strasznie się wzruszył, kiedy Synek pojawił się na świecie. Uczucie, które miałam, kiedy położyli mi go na brzuchu jest nie do opisania... Miłość połączona ze wzruszeniem, szczęściem i niedowierzaniem, że to NASZ Synek, na którego tak długo czekaliśmy. Mężu pobiegł z Nim na badanie, mycie, mierzenie i ważenie, a mną zajął się lekarz, żeby doprowadzić mnie do porządku. Później już mogliśmy cieszyć się sobą i uczyć siebie na wzajem.
Może to zabrzmi jak banał, ale to prawda, że kiedy człowiek widzi swoje dziecko, cały ból porodowy odchodzi w zapomnienie i kompletnie się go nie czuje, nie pamięta... Kiedyś nie do końca chciało mi się w to wierzyć, ale to prawda.
Od tamtego dnia minęło 3,5 tygodnia, a ja nie wyobrażam sobie już jak mogliśmy żyć bez naszego Szkraba. Jest cudowny i naprawdę wywrócił nasze życie do góry nogami w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ustaliliśmy sobie już rytm dnia, karmienie, spanie, spacerki, pozwala mi robić dużo rzeczy w domu, bo jest bardzo grzeczny, ostatnio nawet czytałam książkę! ;) I nawet nie sądziłam jak szybko organizm przyzwyczaja się do funkcjonowania na pełnych obrotach po kilku godzinach snu na dobę - choć i tak nie mogę narzekać, bo w nocy wstaję tylko 2-3 razy i to na szybkie karmienie i zmianę pileuszki. Kilka razy zdarzyło nam się dłuższe usypianie w środku nocy, ale na szczęście Mężu przyszedł mi z pomocą, kiedy głowa już mi opadała i przejmował Małego. Swoją drogą musi tak robić częściej, bo u Niego Synek zasypia momentalnie :)

Ok, idę wypić jeszcze szybką herbatkę, bo niedługo Synuś się obudzi, zje, przewinę go i lecimy na spacer, póki jest ładna pogoda :)

środa, 30 października 2013

Nowa rzeczywistość we troje :)

Ja tak na szybko, żeby nie było, że o Was zapomniałam, co to to nie :)
Witam w naszym nowym świecie :) Długo się nie odzywałam, ale jakoś tak się nie składało. Mężu był na urlopie przez ostatnie dwa tygodnie i cieszyliśmy się naszą małą rodzinką.
Mały Miś rośnie jak na drożdżach, jest bardzo grzeczny i kochany. Każdego dnia uczymy się siebie i całkiem fajnie nam to wychodzi. Synuś ładnie je, dużo śpi, ale ma też dni, kiedy bardzo długo jest "na chodzie" i trzeba mu się poświęcić całkowicie. Ale mnie to cieszy. Nie ma nic piękniejszego niż małe cieplutkie ciałko wtulone w człowieka i tak ufnie patrzące swoimi niebieskimi oczkami. Nie ma nic piękniejszego niż bycie rodzicami. Mężu, podobnie jak ja, zwariował na punkcie Małego, kiedy tylko wraca z pracy od razu "rzuca się" na Niego i nadrabiają stracone godziny, kiedy nie było go w domu. Bardzo się cieszę, że też odnalazł się w roli Tatusia :)
Bardzo dziękuję Wam wszystkim za trzymanie kciuków (przydały się :) ) i za gratulacje. Dzięki Waszym pozytywnym fluidom poród poszedł gładko i sprawnie. Całość (licząc od pierwszego skurczu do płaczu Naszego Synka) trwała 9 godzin i 10 minut, więc poszło naprawdę sprawnie. Jak było? Do przeżycia :) Wczasy all inclusive to to nie były, ale nie było też jakoś strasznie ciężko. I mimo, że brzmi to jak oklepany banał, to święta prawda, że kiedy zobaczy się swoje dziecko cały ból mija i zapomina się o nim, naprawdę :) Mężu był przy porodzie spisał się na medal i jestem niesamowicie wdzięczna za jego obecność przy mnie, bo to naprawdę dużo daje.
Przepraszam za taką notkę bez ładu i składu, ale chciałam napisać choć krótko jak było i jak nam jest w nowej rzeczywistości. Postaram się na dniach napisać więcej i bardziej sensownie :)

I w miarę możliwości spróbuję nadrobić zaległości na Waszych blogach :)))

sobota, 19 października 2013

Nasz mały wielki Skarb :***** :)))

Jesteśmy już w trójkę :)
Nasz Mały Miś przyszedł na świat 14.10.2013 roku o godzinie 13:25 :) Jest śliczny, zdrowiutki i kochany :)))

Całą trójką cieszyny się sobą i nową rzeczywistością :)

Niedługo napiszę więcej :)

JESTEŚMY STRASZNIE SZCZĘŚLIWI!!!! :))))

poniedziałek, 14 października 2013

Wybiła godzina "zero"?

No moje drogie... chyba czas się zbierać. Wzięłam szybki prysznic, sprawdziłam po raz kolejny torbę, regularne skurcze co  minut - jedziemy do szpitala. Trzymajcie kciuki. Dam znać jak tam sytuacja na froncie :) Ale emocje!!! :)))

czwartek, 10 października 2013

Liebster blog

Dostałam nominację do zabawy od Kolczastej. Co prawda udział już kiedyś w tym brałam, ale że pytania padły fajne i niebanalne, to się skuszę :)

1.  Listy czy maile?
Maile są wygodniejsze i najbardziej powszechne w tych czasach, ale jestem zdecydowanie zwolenniczką listów. Mam jeszcze całe pudełko starych listów, które pisałam ze znajomymi :)

  2. Smartfon czy zwykły telefon?
Zwykły telefon. Zdecydowanie. Mam teraz smartfona i czasem mam ochotę wywalić go przez okno. Moim najlepszym telefonem była Nokia 6700 classic i często mam ochotę do niej wrócić. Na wszelki wypadek leży w pudełku w szufladzie :P

  3. Masz dobrą pamięć ? (a może zapisujesz wszystko w kalendarzu?)
Oj pamięć to ja mam dobrą, ale kalendarz też mam. I co najśmieszniejsze, lepiej pamiętam o sprawach do załatwienia, kiedy je sobie w nim zapiszę i nie muszę już do niego zaglądać :) Ot takie dziwactwo :)

  4. Co najbardziej lubisz w jesieni?
Kolory, spacery wśród suchych liści i kasztany :)

5. Wolisz zwiedzanie z przewodnikiem ( grupą zorganizowaną) czy indywidualnie?
Wolę indywidualne, choć przy takim z przewodnikiem można się o wiele więcej dowiedzieć.

  6. Twoja najdalsza podróż była do...
Podróż poślubna na Teneryfę :)

  7. Z jakiego powodu zaczęłaś pisać bloga? 
Hmm... zawsze miałam na to ochotę bez konkretnego powodu :)

  8.  Lubisz czekoladę?
Oj tak, chyba aż za bardzo :P

  9. Co najbardziej utkwiło Ci w głowie z czasów szkolnych?
Pierwsze szkolne "miłości" :P i wycieczki :D 

  10. Masz zdolności manualne?
Manualnych to nie nie bardzo, ale bardzo lubię rysować (ołówkiem) i podobno nawet mi to wychodzi :)

Moje pytania to:
1. Idealne śniadanie to...
2. O jakie 3 rzeczy poprosiłabyś złotą rybkę?
3. Co zrobiłabyś z dużą wygraną w lotto?
4. Kto był Twoją pierwszą "miłością"?
5. Najbardziej szalona rzecz jaką zrobiłaś w życiu... (przynajmniej do tej pory :P)
6. Co najbardziej lubisz robić jesienią?
7. Gdybym miała być zwierzęciem, byłabym...
8. Centrum miasta, przedmieścia czy wieś? Gdzie zamieszkałabyś najchętniej?
9. Ulubiony smak z dzieciństwa?
10. Motto, którym kierujesz się w życiu...

Nie nominuję nikogo. Jeśli ktoś ma ochotę się pobawić niech odpowie w komentarzu pod postem albo u siebie na blogu :) Chętnie poznam Wasze odpowiedzi :)

wtorek, 8 października 2013

Bo ciąża to nie choroba

Nie nie, jeszcze nie rodzę, objawów, że miałoby to być lada chwila też brak. Synuś co prawda coś kombinuje i właśnie wszedł mi nóżkami pod żebra, a główką wpycha się coraz niżej, więc jak by nie patrzeć szuka już drogi wyjścia :)
Pod wczorajszym postem A. napisała mi mniej więcej tak, że jestem jedyną, która nie jęczy, że chciałaby, żeby już było po wszystkim. No i tak mnie natchnęło na kolejnego posta :P (swoją drogą w tym roku naprawdę biję rekordy w pisaniu :P)
Od samego początku ciąży, a w zasadzie na długo przed ciążą, wychodziłam z założenia, że ten stan to nie choroba i o ile nie ma żadnego zagrożenia czy niebezpieczeństwa dla Maluszka, nie ma co świrować, tylko żyć normalnie, oczywiście w granicach rozsądku. Bo jak w każdej dziedzinie życia trzeba znać umiar i nie przeginać w żadną stronę. Jasne, że niektóre dziewczyny muszą na siebie szczególnie uważać, ba! leżeć przez kilka miesięcy (jak moja kuzynka całkiem niedawno) albo nawet przez całą ciążę i jest to absolutnie zrozumiałe i wręcz konieczne. Ja sama przez cały czas miałam tą komfortową sytuację, że książkowy przebieg ciąży pozwolił mi na całkowicie normalne funkcjonowanie przez cały ten czas i jestem za to bardzo wdzięczna swojemu organizmowi, bo akurat mamy taki czas w życiu, że fakt bycia "na chodzie" bardzo nam pomógł patrząc przez pryzmat wielu ważnych spraw, które musieliśmy przez te miesiące załatwić. Przez całe 9 miesięcy "biegałam" za różnymi sprawami, jeździliśmy po hurtowniach, sklepach, załatwiałam milion spraw na raz, szczególnie odkąd byłam na L4 itd. Wiadomo, uważałam na siebie i Synka, wiedziałam kiedy zwolnić tempo i odpocząć (choć zazwyczaj krótko :P) i generalnie nie domagałam się jakichś szczególnych względów z uwagi na swój stan, bo przecież ciąża to nie choroba. Wiadomo, pewnych podstawowych czynności nie jestem chwilowo w stanie wykonać, na przykład założyć skarpetek :P dlatego pomoc innych osób jest nieoceniona. Mężu, moi rodzice i teściowa do tej pory szaleją i próbują mnie wyręczać w czym tylko im pozwolę - a łatwo nie mają, bo ja się nie daję :P - ale przyznaję, że to bardzo miłe i jestem im wszystkim za to bardzo wdzięczna. Może nie jestem obiektywna, może czegoś nie rozumiem, ale naprawdę nie wiem jak niektóre dziewczyny w czasie ciąży (zaznaczam, że przy całkowicie prawidłowym jej przebiegu) robią z siebie ofiary losu i robią wszystko, żeby tylko być w centrum zainteresowania. Żona mojego kuzyna była w ciąży 4 lata temu. Wszystko przebiegało super, nic jej nie dolegało i urodziła zdrową, ponad 4kg dziewczynkę. Jednak w sumie odkąd tylko dowiedziała się o ciąży, stała się tak upierdliwa, że ciężko było z nią wytrzymać dłużej niż 5 minut. Stękała, jęczała, marudziła jak to jej strasznie ciężko fizycznie (już od 8. tc), jej mąż musiał ją wyręczać dosłownie we wszystkim, dobrze, że tyłka nie kazała sobie podcierać (choć gdyby jej ktoś podsunął taki pomysł to kto wie :P). Musiała być zawsze w centrum uwagi, bo tu jej coś strzyknęło, tu ją swędzi, tego jeść czy pić nie będzie, bo nie lubi, tego nie, tamtego nie i generalnie najlepiej jakby wszyscy nosili ją na rękach. Do tego opowieści o tym jak to ona jest wrażliwa na ból, jak ona ten okropny poród zniesie, przecież to ją będzie bolało... Masakra po prostu. Niestety, poród to nie wizyta w wesołym miasteczku, wiadomo, że nie będzie swędzieć tylko bolec jak jasna cholera, ale jakoś dać radę trzeba. Nie wiem, może jestem wredna, może się czepiam, ale strasznie mnie coś takiego wkurza. A was?

poniedziałek, 7 października 2013

to TEN tydzień... :)))

... przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce nic na to nie wskazuje :) Mój mały-duży brzuszkowy lokator grzecznie siedzi i widać, że dobrze mu u mamusi :) Żadnych skurczy, żadnych wypadających czopów, kompletnie ŻADNYCH objawów - jednym słowem cisza na froncie :) Zobaczymy jak długo ;) Moi rodzice już się śmieją, że będę chodzić w ciąży jak słonica - 21 miesięcy :P A ja czuję się cudownie, tryskam energią i w ogóle nie czuję się jakbym już lada chwila miała rodzić :) W ogóle ta moja ciąża jest cudowna. Przez cały czas Synuś pięknie się rozwija, czuję się świetnie, mam książkowe wyniki, a hormony sprawiły mi naprawdę miłą niespodziankę. Zawsze myślałam, że w ciąży będę wyglądać jak hipopotam i że będę ogromna. A tu nic z tych rzeczy. Mimo, że przytyłam 14kg, to praktycznie wszystko poszło mi w brzuch i w biust. Bosko :D Brzuch poszedł mi całkowicie do przodu, w boczki nie poszło kompletnie nic, nadal mam fajne wcięcie w talii i ani nawet pół rozstępu. Ekstra! :) Nie wiem czy ma to cokolwiek wspólnego z faktem, że smarowałam się balsamem antyrozstępowym od samego początku ciąży. Raczej wątpię, bo to jest bardziej uzależnione od predyspozycji i elastyczności skóry, ale mi tam wszystko jedno - ważne, że brzuszek wygląda pięknie :) Dodatkowo moja cera z dość tłustej zrobiła się całkowicie normalna i gładka jak pupcia niemowlaczka :) Serio... Wcześniej mimo tego, że używałam lekkich podkładów, musiałam ją matowić po kilka razy dziennie, a teraz rano nakładam cienką warstwę kremu BB i do wieczora mam spokój i idealnie matową twarz. Do tego włosy zrobiły się piękne, gęste i lśniące. Ach... kochane hormony ciążowe ;) Zdaję sobie sprawę z tego, że po porodzie to wszystko może wrócić do stanu wyjściowego (choć mojej kuzynce, która jest już pół roku po porodzie te pozytywne zmiany już zostały) i trochę mi smutno z tego powodu, ale co tam... Będę miała przy sobie moich dwóch najukochańszych mężczyzn i to jest najwspanialsza perspektywa :))))) Cudownie :)
A w ogóle ostatnio stwierdziłam, że Młoda (siostra Męża) zrobiła się naprawdę fajna. Znam ją już kupę lat i przeszliśmy z nią wiele etapów - od dziewczynki z podstawówki (kiedy ją poznałam bliżej) zazdrosnej o dziewczynę swojego starszego brata (dopiero niedawno się do tego przyznała :P), przez zbuntowaną gimnazjalistkę, zakochanego podlotka, do fajnej tegorocznej maturzystki. Wraz z początkiem tego roku szkolnego zaczęłyśmy powtórki do matury z angielskiego. Młoda często przychodzi do nas, czy to do mnie na angielski, czy tak po prostu na ploty, dzwoni ot tak sobie, żeby pogadać o niczym... Mam wrażenie, że stałyśmy się dla siebie siostrami, których obie nigdy nie miałyśmy. Fajnie się dogadujemy, a fakt, że dzieli nas całe 10 lat w ogóle nie ma tutaj znaczenia. Wyrobiła nam się dziewczyna i bardzo nas to cieszy. Ostatnio nawet Mężu stwierdził, że fajna ta jego siostra i że w końcu można z nią pogadać o wszystkim. I bardzo dobrze, oby tak już zostało :))

Nadal trzymajcie za nas kciuki i czekajcie na wieści :))) Choć to pewnie jeszcze troszkę potrwa... a może nie? ;)

piątek, 4 października 2013

Ach, rodzinka ;)

Każdy ma w rodzinie bardziej lub mniej osobliwe przypadki, prawda? My ostatnio mieliśmy okazję zetknąć się z dwoma takimi, w dodatku w jednym pomieszczeniu :P
W niedzielę byliśmy na urodzinach chrześniaka mojego Męża - jest nim synek jego kuzynki. Kacper kończył 3 latka i z tej okazji jego rodzice urządzili rodzinną imprezę, normalne. Naszą uwagę przykuło jednak dwoje gości, no ok, w zasadzie troje, ale dwoje to małżeństwo, które policzymy jako jeden :) Jest to kuzynka mojego Męża ze swoim mężem, nazwijmy ich małżeństwem X. Wśród gości była także siostra taty Kacpra, która wyszła za mąż wiosną tego roku i przez część imprezy toczyło się wspominanie ich wesela. Jako że małżeństwo X nie widziało się z nimi od tamtego czasu, a na weselu nie byli, zapytało o zdjęcia. Tata Kacpra, jako brat panny młodej wyjął więc płytę i na wyraźne życzenie małżeństwa X włączył zdjęcia. Były naprawdę piękne, pomysłowe i niebanalne i wszystkim bardzo się podobały, jednak małżeństwo X wykazywało zainteresowanie zdjęciami może przez 5 minut. Po tym czasie z niesmakiem wyjęli swojego laptopa, stwierdzając, że młodzi mieli beznadziejnego fotografa (tutaj zaliczyłam opad szczęki, bo jak można tak komuś pojechać prosto z mostu) i zaczęli pokazywać zdjęcia swojej 2-letniej córki, której zrobili "profesjonalną" sesję zdjęciową i zachwycali się każdym zdjęciem. Goście byli wyraźnie zakłopotani, a młodym widać, że było przykro. Później kiedy rozmowa zeszła na temat Kacpra, na to jak urósł, jak te jego 3 lata życia szybko minęły itp., małżeństwo X nie chcąc pozostać w tyle zaczęli reklamować swoją córkę, jaka to ona zdolna, utalentowana, najlepsza we wszystkim, że w przedszkolu bije wszystkie inne dzieci na głowę pod każdym względem, a w ogóle to posiada umiejętności, których nie ma żaden inny dwulatek, a Kacper to przy niej w ogóle "opóźniony" jest... No po prostu nóż się w kieszeni otwierał. Nikt im na to nie odpowiadał, żeby nie robić zadymy i ja sama dziwię się, że utrzymałam język za zębami. Naprawdę nie rozumiem jak można być tak bezczelnym i zapatrzonym w siebie i w swoje dziecko. Ja rozumiem, że dla wszystkich rodziców ich dziecko jest najpiękniejsze, najmądrzejsze itp, i nie istnieje wtedy coś takiego jak obiektywizm, ale kurde... bez przesady. We wszystkim trzeba zachować jakiś zdrowy umiar. Nie można popadać ze skrajności w skrajność! Nigdy nie rozumiałam tego typu zachowań u ludzi. Ok, masz swoje zdanie - możesz je wyrazić, ale jakaś kultura przecież obowiązuje. Nie można się przecież tak zachowywać i celowo robić komuś przykrość chyba tylko dla własnej satysfakcji. Masakra...
Drugim przypadkiem była babcia taty Kacpra. Dobiega ona 90tki (jeśli się nie mylę brakuje jej 1,5 roku do tego wieku) i jest totalnym zaprzeczeniem hasła "starzeć się z godnością" :) Jestem zwolenniczką tego, że dbać o siebie trzeba w każdym wieku i to nie ulega wątpliwości. Jednak trzeba to jakoś wypośrodkować. Żeby łatwiej było zrozumieć o co chodzi powiem po prostu jak wystąpiła prababcia Kacpra :) Włosy - świeżo farbowana rudość i trwała, czarna bluzka ze srebrnymi cekinami, dżinsy z cyrkoniami (i jeszcze jakimiś ozdobami, ale nie widziałam dokładnie, a nie chciałam się bezczelnie gapić :P), do tego czerwone szpilki i dość mocny niebieski makijaż. Fakt, że kobitka nie wygląda na swoje lata i podejrzewam, że na tyle się też nie czuje, ale wyglądało to dość dziwacznie. Babeczka jest w pełni na chodzie, jest w miarę zdrowa, świetnie sama sobie ze wszystkim radzi, ale sprawia wrażenie, jakby chciała odmłodzić się na siłę. A to przecież nie o to chodzi. Nie twierdzę, że ma się zawijać w chustki, nosić ciepłe filcowe bambosze, grube swetry itp, ale kurcze... styl 20-sto latki też jakoś jej nie pasuje :) No ale cóż... jak ktoś tak lubi, to czemu nie :)

My tymczasem zaczynamy 40. tydzień ciąży i jesteśmy tykającą bombą zegarową. Samopoczucie super, nic mnie nie boli, żadnych skurczybyków i wygląda na to, że Malutki jeszcze trochę w środku posiedzi :)
Miłego weekendu :)

poniedziałek, 30 września 2013

Wrażenia ze szkoły rodzenia

hoho... nawet mi się przypadkowo tytuł zrymował :P
Ostatnio całkiem wypadło mi z głowy opowiedzieć jak było w szkole rodzenia. Jako że tydzień temu (no ok, troszkę więcej niż tydzień) skończyliśmy zajęcia, wypadałoby opowiedzieć tak na świeżo jak tam wrażenia. No więc... jestem bardzo, bardzo, BARDZO zadowolona, że zdecydowałam się zapisać.  Nie dość, że zajęcia były prowadzone bezpłatnie przez szpital, w którym chcemy rodzić, to i dodatkowo ich jakość była naprawdę super. Prowadziły je na zmianę dwie przesympatyczne położne, które pracują w tym szpitalu, czyli już mamy jakieś znajome twarze na oddziale, a zawsze to inaczej jak już przyjdzie co do czego. Program zajęć był opracowany przez fundację "Rodzić po ludzku", więc jest taki sam we wszystkich tego typu szkołach. Na część zajęć chodziliśmy z mężami, a część była przeznaczona tylko dla nas, bo poruszała typowo babskie sprawy, o których faceci nie koniecznie muszą słuchać, no i bez nich łatwiej było zadawać pytania, jak którąś coś nurtowało. Pierwsze spotkanie było typowo organizacyjno-zapoznawcze, a na kolejnych przechodziliśmy już do konkretów, czyli takich tematów jak przebieg ciąży i typowe dolegliwości ciążowe, dieta w ciąży, rozwój dziecka w brzuchu połączony z oglądaniem filmików z USG i zdjęć pokazujących ten rozwój na każdym etapie ciąży, poród - czyli kiedy jechać do szpitala, co spakować do torby (a wygląda na to, ze w każdym szpitalu jest inaczej, więc tym bardziej przydały nam się te informacje) szczegółowy przebieg porodu pokazany na fantomie, techniki oddychania, pozycje porodowe i uśmierzające bóle (przynajmniej w jakimś tam stopniu - podobno :P), omawianie i wypełnianie planu porodu, wszystko o połogu, pielęgnacja noworodka - kąpiel, przebieranie, przewijanie, karmienie, pierwsza pomoc. Oprócz tego mieliśmy spotkania ze specjalistami - ginekologiem, neonatologiem i psychologiem. Jednym słowem full service. Jestem naprawdę zadowolona, bo dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych i przydatnych rzeczy. Nawet moja mama, która przecież doświadczenie ma zdobyte na mnie :P po przeczytaniu moich notatek stwierdziła, że super są takie zajęcia, bo sama o wielu rzeczach nie wiedziała i wiele rzeczy od mojego urodzenia się zmieniło w podejściu do chociażby pielęgnacji, więc warto do szkoły rodzenia chodzić.
Większości ludzi sama nazwa "szkoła rodzenia" kojarzy się jedynie z nauką oddychania i urodzenia dziecka, a to nieprawda, bo tematyka ściśle porodowa zajęła nam tylko 6-7 godzin z całego 40-sto godzinnego programu. Nasza szkoła ostatnio dostała nawet nagrodę dla najlepszych szkół w Polsce, a obłożenie ma ogromne - do końca roku nie ma już miejsc, a zajęcia prowadzone są w 3-4 grupach 8-10 osobowych na raz. Byłam nastawiona sceptycznie do całej sprawy, ale naprawdę cieszę się, że zdecydowałam się iść na te zajęcia, Mężu tak samo. Bez nich byłabym naprawdę zielona, a tak już wiem co z czym, jak i dlaczego. Nie boję się już jak poradzę sobie z taką małą kruszyną, nie boję się porodu, a najbardziej nie mogę się doczekać, kiedy zostanę mamą :)

środa, 25 września 2013

Baby update vol. 10 i jesiennie

No moje drogie, może być tak, że ten "baby update" jest ostatnim z czasu ciąży :) Kolejny może być już relacją z pojawienia się Synusia na świecie :) Zobaczymy :)
W każdym razie poniedziałkowa OSTATNIA wizyta u Pana Doktora za nami (chyba, że mój Książę postanowi posiedzieć w środku nieco dłużej niż to jest planowane). Wszystko w jak najlepszym porządku, wyniki mam nawet lepsze niż przed ciążą (szok!), Dzidziuś książkowy, waży już 3050g, więc może być spory :) Zalecenia Pana Doktora - KTG raz w tygodniu i jak najbardziej wskazane bliskie spotkania trzeciego stopnia z Mężem :D Pełna swoboda :) a wiadomo, że do zaleceń lekarskim trzeba się stosować ;) No i czekamy na skurcze lub odejście wód. Tak więc ostatnia prosta przed nami :) Dziś tak rozmawiałam z mamą i stwierdziłam, że jakoś mam wrażenie, że mogę urodzić w przyszłym tygodniu. W tym jeszcze raczej nie, ale w przyszłym... kto wie :) Rodzinka robi zakłady, kiedy Synek postanowi przyjść na świat. Ciekawe czy ktoś trafi... Trzeba by było jakąś nagrodę fundnąć dla zwycięzcy :P Póki co mój tato przegrał z zięciem skrzynkę wódki w kwestii płci. Matko... już ja sobie wyobrażam co tu się będzie działo jak będziemy w szpitalu. W sumie chyba lepiej, że będziemy wtedy w szpitalu, przynajmniej nie będę tego widzieć :P Sajgon się kroi, ale z takiej okazji im pozwalam ;)
Synek póki co się nie spieszy, ćwiczy różne pozycje akrobatyczne w brzuchu, aż mam czasem wrażenie, że ma zamiar wydostać się przez pępek. Albo przynajmniej podglądnąć jak tu jest :) Także ten... no... czekamy :)
Poszłam sobie dziś do miasta na małe zakupy. Specjalnie wybrałam dość oddalony od nas sklep, żeby się trochę poruszać, bo przez ostatnie dwa dni padało i siedziałam uziemiona w czterech ścianach, aż mi się kości zastały i trzeba było je rozruszać. W każdym razie miałam okazję poobserwować sobie ludzi i stwierdziłam, że zaczyna się ten wczesno-jesienny czas, kiedy ludzie nie wiedzą jak się ubrać. Jest dziś jakieś 15 stopni, zza chmur nieśmiało wygląda słońce i jest naprawdę przyjemnie. A w kwestii modowej pełna dowolność - od krótkich rękawków (gimnazjaliści i kilku dorosłych facetów) i strojów typowo latarniowych (różne miejscowe dziunie), przez ubiór odpowiedni do tego typu pogody (sweterek albo cieniutka kurtka, buty sportowe lub lekkie półbuty), po grube kurtki, wełniane czapy i zimowe kozaki (jak można się domyślić to panie 65+, z drugiej strony jak ktoś cały dzień siedzi na osiedlowej ławce i obrabia innym d***, to może zmarznąć tak bez ruchu, choć od ruchu paszczy powinno być im gorąco :P - tak wiem, wredna jestem, ale co zrobić :P).
Idę się brać powoli za obiad, bo mnie nosi i trzeba sobie zajęcie jakieś znależć.

Miłego dnia :)

poniedziałek, 23 września 2013

Wspomnienia...

Dziękuję za komentarze pod poprzednim postem i przepraszam za brak szczegółów, ale nie potrzebowałam tego, aby tu o nich pisać. Nerwy puściły, sprawa została wyjaśniona i jest ok. Mam nadzieję, że więcej ich nie będzie.
Weekend spędziliśmy bardzo miło. W sobotę wybraliśmy się do przyjaciół, którzy za dwa tygodnie biorą ślub. Jesteśmy zaproszeni na ich wesele, ale nie będziemy mogli z niego skorzystać z wiadomych względów :) Nie chciałabym jechać na porodówkę prosto z tego typu imprezy, a mogłoby tak się stać, bo będę wtedy już niecały tydzień przed terminem porodu. Albo nawet już po porodzie, któż to wie :) Pójdziemy tylko na ślub i strasznie żałujemy, że nie będziemy mogli im towarzyszyć przez cały dzień, ale co zrobić, siła wyższa. Tak czy inaczej daliśmy im nasz prezent, który bardzo się spodobał. Cieszę się, że trafiliśmy :) Opowiedzieli nam o swoich przygotowaniach, o tym co jeszcze zostało im do załatwienia, jako ci "doświadczeni" udzieliliśmy im kilku cennych rad itd. I tak nas później wzięło na wspominki. Mimo tego, że to był bardzo pracowity czas (choć zdecydowanie mniej pracowity niż ten, który mamy w tej chwili), to jednak wspominamy go z wielkim sentymentem. Kupowanie strojów poszło nam błyskawicznie, choć myślałam, że poszukiwania mojej sukni zajmą o wiele więcej czasu, wybór obrączek, wymyślanie dekoracji, dopinanie różnego rodzaju szczegółów... było tego naprawdę mnóstwo, ale załatwianie wszystkiego było naprawdę przyjemne. Nie sądziłam nawet, że Mężu tak się we wszystko zaangazuje, bo jednak organizacja ślubu zazwyczaj jest domeną kobiet, a mężczyźni ograniczają się wtedy do zatwierdzania ich wyborów, bądź nie. Ja jednak byłam mile zaskoczona postawą mojego Męża, który naprawdę się zaangażował, wymyślał, proponował różne rozwiązania, dzięki czemu mogliśmy ten czas naprawdę spędzić razem i zorganizować wszystko tak, abyśmy oboje byli zadowoleni. Pamiętam jaki Mężu był zawiedziony, kiedy tańczyliśmy i w pewnym momencie spojrzał na zegar, który wisiał na sali i zobaczył na nim godzinę 02:30. Powiedział mi wtedy "Szkoda, że czas tak szybko mija, bo to wesele mogłoby trwać o wiele dłużej." To prawda, wszystko naprawdę świetnie się udało i impreza przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Było cudownie. Po tym spotkaniu z naszymi przyjaciółmi spojrzałam na nasze wspólne życie ponad rok po ślubie i mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jest tak, jak zawsze chcieliśmy, żeby było. Nigdy wcześniej nie dogadywaliśmy się tak dobrze jak teraz, mimo, że stresów mamy o wiele wiele więcej niż wcześniej. Jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek, zwłaszcza teraz, kiedy czekamy na nasze Maleństwo i naprawdę jest super. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że małżeństwo nie zawsze będzie sielanką, jednak jestem pewna, że zawsze będziemy dążyć do tego, żeby między nami było tak, jak jest teraz. Albo jeszcze lepiej :)

Poza tym u nas wszystko ok. Gniazdko na przedmieściach pięknieje w oczach (teraz już w środku), gniazdko Synka już gotowe i czeka na Niego :) Dziś mamy ostatnią wizytę u Pana Doktora (chyba, że Młody postanowi posiedzieć w brzuchu nieco dłużej), a później będziemy czekać na rozwój zdarzeń :) teoretycznie zostało już tylko -NAŚCIE dni. Niesamowite :)

piątek, 20 września 2013

Wkurzona

Ja tak krótko dzisiaj, ale muszę się wyżyć...
Jak mój ojciec mnie wkurza! Normalnie nie mogę... On naprawdę nie rozumie pewnych spraw. Chodzi o to, o czym pisałam wczoraj. Niestety czasem trzeba postawić spraw tak, a nie inaczej, ale on chyba tego nie rozumie i ciągle musi wtrącać swoje trzy grosze i pokazywać jaki to on jest ugodowy (ciekawe od kiedy?). Dobrze wie, że ten temat działa na mnie jak płachta na byka i naprawdę nie mam ochoty poruszać tego samego po raz setny czy tysięczny, zwłaszcza w 9. miesiącu ciąży, kiedy nerwy naprawdę nie są mi ani szczególnie Małemu potrzebne. Dodatkowo hormony ciążowe sprawiają, że naprawdę niewiele mi trzeba, żeby wybuchnąć, a ten jeszcze mi się obraża, że się wkurzam na niego. A jak tu się nie wkurzać??? No cyrk na kółkach, naprawdę. Boże, daj mi cierpliwość, bo nie zdzierżę i kogoś rozszarpię. Grrr...

czwartek, 19 września 2013

Nie dać się wyrolować i końcówka ciąży

Czy ja kiedykolwiek narzekałam na kierunek swoich studiów i to czego nas tam uczyli? Niemożliwe... :P Ostatnio po raz kolejny przekonałam się, że wiedza zdobyta podczas studiów przydaje się w życiu. Już kilka razy miałam okazję wykorzystać ją w praktyce i zaczęłam doceniać godziny wkuwania kodeksów, ustaw itp. Mieliśmy takiego wykładowcę od prawa cywilnego, który w kółko powtarzał nam, że wszystkie istotne sprawy lepiej uregulować pisemnie, żeby w razie czego mieć wszystko czarno na białym. Jak to mówią strzeżonego Pan Bóg strzeże i tej zasady się trzymajmy. W przedostatnim poście pisałam o dwóch przypadkach niesłownych ludzi. Jeśli chodzi o przypadek pierwszy to już pojawiało się światełko w tunelu, już wychodziliśmy na prostą i odliczaliśmy dni do chwili, kiedy będziemy go mieć z głowy (w sumie dalej odliczamy, bo już naprawdę bliżej niż dalej), ale ostatnio zaczął się z pewnych spraw wykręcać, bo to mu nie pasuje, bo tamto nie tak, a w ogóle to on nie ma już czasu. Hola hola mój drogi... mamy umowę na piśmie :) w dodatku z takimi zapisami, że nijak nie ma szans się wywinąć i z umowy musi się wywiązać, bo inaczej będzie miał spory problem. A że dotyczy to sprawy BARDZO istotnej, to my tej umowy będziemy się trzymać. Myślał, że jest taki sprytny i się wykręci, ale nic z tego, bo póki co to my trzymamy go w szachu, szczególnie finansowym i jeżeli z umowy się nie wywiąże, będzie bardzo mocno w plecy. I tak poszliśmy mu już bardzo na rękę i powinien to docenić, a jeśli nie to cóż... lajf is brutal and full of zasadzkas... and sometimes kopas w dupas jak to mawiała moja koleżanka :)
Poza tym wszystko ok, dopinamy wszystko na ostatni guzik przed narodzinami Synka. Ubranka już wyprane i wyprasowane (swoja droga bosko się prasuje takie urocze malizny :) ), właśnie piorę pościel, torba czeka w pobliżu wyjścia. A u mnie zaczęły się sny dotyczące porodu. Raz śnił mi się poród naturalny, raz Synek (był taki śliczny!!!), a raz miałam mieć cesarkę. Z tą cesarką to w ogóle był zabawny sen, bo poszłam w nim do lekarza, a on mi powiedział, że będę mieć cesarkę. Trudno, jak mus to mus. Zadzwoniłam do mamy i powiedziałam jej o tym i dodałam, że to będzie już za 5 minut i żeby zadzwoniła do Męża, bo ja już nie zdążę. Położyli mnie w ubraniu na stół, głowę odgrodzili firanką, a w plecy wkręcili jakąś rurkę z drucikiem. A później stwierdzili, że nie muszę jednak mieć tej cesarki i kazali iść do domu. Z tą rurką i drucikiem w plecach :) Jechałam do domu jakimś autobusem z kibicami :D nie wiem co było dalej, bo pęcherz mnie obudził, ale mogło być ciekawie.
Poza tym wszystko gra. Mam małą schizę, czy nie mamy za mało ubranek dla Małego, ale wtedy Mężu piorunuje mnie wzrokiem, bo wszyscy mi powtarzają, że wystarczy. No co... mamusia się martwi, żeby Syneczek nie marzł :P Chodzimy sobie na KTG, mamy piękne zapisy i ogólnie jest git. Ale brzuch mi się obniżył, chyba nawet dość sporo i mam dziwne przeczucie, że Synuś postanowi być jednak dzidziusiem wrześniowym. Ja tam staram się go przekonywać, żeby jednak posiedział grzecznie do października, mam nawet takie dwie ważne dla mnie daty i fajnie byłoby wcelować w którąś z nich, ale cóż... to już nie zależy ode mnie, tylko od naszego Bąbla i od tego jaki dzień wybierze na swoje urodziny :) A może to być już w każdej chwili... W końcu planowo jeszcze tylko 3 tygodnie :)

P.s. Doświadczone mamuśki - kiedy zaczęłyście pić herbatę z liści malin?

czwartek, 12 września 2013

Baby update vol. 9 i wkraczamy w dziewiąty miesiąc :)

Jakoś tak ostatnio mi się nie składało, żeby usiąść do komputera i napisać co u nas, bo i zajęć niemało i trzeba się z nimi uwinąć przed narodzinami Synka. A tymczasem byliśmy na kolejnej wizycie u Pana Doktora. Dzidziuś rośnie nam książkowo, wszystko u Niego w porządku, fika w brzuchu niestrudzenie, wód ma pod dostatkiem i Pan Doktor stwierdził, że widać, że jest mu tam w środku bardzo dobrze, bo pięknie się rozwija i waży już 2250g :) Ba! Wiadomo, komu byłoby źle w hotelu "Mama" z opcją All Inclusive :) Kołyszą cały dzień, głaszczą, opowiadają bajki, żarcie dostarczane na zawołanie, nie trzeba się za bardzo wysilać, więc jasne, że mu tam bosko :) No i dobrze, niech sobie tam posiedzi jeszcze te 4 tygodnie, które zostały nam do terminu porodu.
4 tygodnie (!) - wyobrażacie to sobie??? Dziewiąty miesiąc ciąży! Przecież ja dopiero test robiłam, dopiero w napięciu czekaliśmy na pierwsze USG i wypatrywałam małego pulsującego punkcika na monitorze aparatu, a tu ta mała zakręcona istotka z pierwszego badania urosła do półmetrowego Chłopczyka, który rozciąga mi brzuch we wszystkie strony, wpycha nóżki pod żebra i skacze z radości, kiedy się go głaszcze :) Po prostu szok :) Prawie wszystko na narodziny Synka jest już gotowe, wszystko kupiliśmy oprócz kosmetyków (te dokupimy już na sam koniec), wózek stoi w przedpokoju, torba do szpitala czeka spakowana na godzinę zero, jeszcze tylko muszę wyprać i wyprasować ubranka i będziemy w pełni zwarci i gotowi na zostanie rodzicami. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie i nie możemy się tej nowej roli doczekać.

P.s. Co do ostatniego posta, to do przyszłego tygodnia wiele powinno się wyklarować. Dam znać w jakim kierunku :)

środa, 4 września 2013

Nerwy i dylematy

Ostatnio mam wrażenie, że jak magnes przyciągam niesłownych ludzi. W ciągu zaledwie 2 tygodni mieliśmy 2 takie przypadki, że głowa mała i kosztowało nas to naprawdę mnóstwo nerwów i stresu, które (wiadomo) w moim przypadku są kompletnie niewskazane, ale czasami naprawdę nie da się przejść nad czymś takim do porządku dziennego nie rzucając po drodze porządnymi bluzgami (Synkowi kazałam wtedy zatkać uszka :P). W zasadzie dalej mamy, bo to nadal trwa. Z przypadkiem pierwszym mamy do czynienia już od dłuższego czasu, ale od kilku tygodni kompletnie nie da się z nim dogadać. Mówi jedno, robi drugie, a na pytanie "kiedy?" dotąd padała odpowiedź jutro na pewno, a od wczoraj nastąpiła zmiana frontu na "nie wiem jeszcze". Po prostu witki opadają do samej ziemi, a nawet zdecydowanie niżej. Moje to już chyba zbliżają się do jądra ziemi. Szału już dostaję i na moje zdecydowanie za niskie ciśnienie nie potrzeba mi nawet kawy, bo ten czynnik zewnętrzny skutecznie mi je podnosi. Aż za bardzo... Synek naprawdę urodzi się zaprawiony w walce o swoje. Robię wszystko, żeby maksymalnie oszczędzić mu stresów, ale momentami naprawdę nie daję rady, a że ja z natury nerwowa jestem i wszystkim się przejmuję, to wyzwanie mam podwójne i wydaje mi się, że niezbyt dobrze mi wychodzi sprostanie mu.
Przypadek drugi pojawił się nie dawno. To znaczy był w naszym życiu od dawna, ale niedawno rzucił bardzo ciekawą propozycję pod naszą rozwagę. Obojgu nam się spodobała i naprawdę poważnie nad nią myślimy, choć ostatnio trochę na zasadzie "i chciałabym, i boję się", bo wiadomo jak w przypadku każdej (albo zdecydowanej większości przypadków) za całym szeregiem "za", maszeruje też jakaś mniejsza lub większa ilość "przeciw". Tutaj co prawda "przeciw" jest tylko jedno, ale jednak jest i to takie, które trzeba naprawdę poważnie przemyśleć, żeby nie wpakować się na minę. No to w takim razie co jest nie tak z tym przypadkiem? Już tłumaczę. Po rzuceniu propozycji "przypadek" zaczął się zachowywać kompletnie nieadekwatnie do swoich słów. Niby zapewnia, że tak, nadal podtrzymuje propozycję i absolutnie nie zmienił zdania (poprosiłam osobę, która ma z nim styczność na codzień o wybadanie sytuacji, ta zapytała go o to wprost (!) i właśnie taką otrzymała odpowiedź), ale patrząc na zachowanie tego "przypadku" po prostu człowiek głupieje i sam nie wie co o tym myśleć. A zasada "i chciałabym, i boję się" zdecydowanie zyskuje na znaczeniu.
Podsumowując - odliczam już dni, kiedy przypadek pierwszy będzie dla nas historią i nie będziemy musieli go znosić (choć patrząc na to z boku perspektywa ta jakoś tak mi się oddala) i intensywnie myślę nad propozycją przypadku drugiego, może czasem nawet zbyt intensywnie, ale to po prostu nie może wyjść mi z głowy i wraca do mnie jak bumerang. Jak bumerang na dopalaczach, który ledwo rzucisz, a już jest z powrotem. Trzymajcie kciuki, żeby obie sytuacje szybko (i pozytywnie!!!) się wyklarowały, bo naprawdę oszaleję. Nie cierpię czegoś takiego i źle się czuję z takimi zagwozdkami.

Przepraszam, że dziś serwuję takie smęty, ale i to jest czasem potrzebne. Stwierdziłam, że po to mam bloga, żeby móc się na nim wygadać na każdy temat (choć tutaj bez wdawania się w szczegóły, bo tak wolę). Wolałam wygadać się tutaj niż ryzykować, że jakieś przemyślenia mimowolnie wkradną mi się do pamiętnika naszego Synka, bo przecież nie będę mu zaśmiecać wspomnień takimi sprawami, które tak czy siak spędzają mi sen z powiek. Bo ja taka przejmująca się wszystkim dupa wołowa jestem i tyle :)

Miłego dnia.

sobota, 31 sierpnia 2013

O ciążowych stereotypach

Kiedy zaszłam w ciążę, spodziewałam się wielu przypadłości i zmian w swoim zachowaniu, o których tak wiele słyszałam od rodziny czy znajomych. Owszem, część z nich się sprawdziła, jednak dosłownie znikoma ilość z tego co słyszałam. Teraz będąc na finiszu 8. miesiąca, z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że większość tych rzeczy w moim przypadku okazała się całkowicie nietrafiona.
Tak więc najpierw trafione:
- kawa - od samego początku całkowicie mnie od niej odrzuciło i na sam jej zapach miałam odruch wymiotny. Przeżywałam katusze w pracy zanim powiedziałam, że spodziewam się dzidziusia, później jak już ludzie z mojego działu się dowiedzieli, starali się nie zbliżać do mnie z kawą :) Teraz już mi przeszło i od czasu do czasu wypijam słabą kawkę, ot tak, dla smaku :)
- zachcianki - w zasadzie jedynie wędliny mogłyby dla mnie całkowicie nie istnieć. W zamian jem sery różnego rodzaju (oprócz pleśniowych) w ilościach ... dużych i ciągle nie mam dość. I w zależności od sezonu wsuwam owoce - najpierw były banany, później nektarynki, a teraz winogrona. No i oczywiście rybki, chude mięsko i warzywka :)
- senność - mniej więcej do końca 3 miesiąca zasypiałam wszędzie, w każdej pozycji i o każdej porze. Gdybym tylko miała taką możliwość, mogłabym spać całymi dniami. Niestety (albo stety :P), chodziłam jeszcze wtedy do pracy, więc taka opcja nie wchodziła w grę :)
- syndrom wicia gniazdka - podobno to jeden ze znaków nadchodzącego porodu, ale w końcowych tygodniach ciąży to chyba normalne, że trzeba wszystko przygotować, co nie?
- ból pleców - no to chyba normalne, kiedy przez 24 godziny na dobę dźwiga się brzuch wielkości arbuza :P

Jeśli chodzi o przypadłości trafione to by było na tyle. Teraz czas na nietrafione :)
- huśtawki nastrojów - na szczęście mnie to ominęło i Mężu chwali mnie, że jestem taka grzeczna, bo bał się, że jego żonka zmieni się w diablicę :P Na szczęście mu się upiekło :P
- płaczliwość - co to, to nie.Nie wzruszam się na reklamach (jak niektóre moje koleżanki :) ) ani na filmach, nie płaczę z byle powodu - wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że zrobiłam się twarda i dzielna i co najlepsze nie dam sobie w kaszę dmuchać i walczę o swoje (lub nasze) kiedy zachodzi taka potrzeba. w 99% przypadków z powodzeniem :)
- faza na śledziki i ogórki kiszone - o nie, nie, nie. Teściowa ciągle mnie o to męczy i nie może jej się w głowie pomieścić, że nie mam na nie ochoty. No nie mam i tyle, na siłę jeść nie będę, bo ona tak chce :)
- obrzęki - odpukać póki co ominęły mnie całkowicie, nawet podczas tych mega upałów i mam nadzieję, że do końca się nie pojawią
- rozstępy - ... nie chwal dnia przed zachodem słońca, więc ciii.... ;)
- zgaga - miałam ją dosłownie raz i to dość krótko, więc jest dobrze :)
- bezsenność - śpię jak suseł
- brak energii - mam wrażenie, że mam jej w nadmiarze, bo ciągle mnie gdzieś nosi i ciągle jestem w biegu. W sumie to dobrze, bo świetnie się czuję, a ponieważ mamy wiele spraw do ogarnięcia, staram się wykorzystywać to do maksimum, dopóki jestem na chodzie (oczywiście w granicach rozsądku).
- schizy ciążowe - takie wiecie - "a co będzie jeśli...", chociaż tutaj w zasadzie jest tak trochę pół na pół, bo jedna schizę mam - że wody odejdą mi jak pójdę do toalety i tego nie zauważę... Zauważę, prawda? :)))
- sny okołoporodowe - czyli takie, kiedy śnią się różne dziwne sytuacje dotyczące porodu albo dziecka (słyszałam o wielu dziwnych przypadkach :P). U mnie poszło zdecydowanie w innym kierunku... erotycznym :P
- lęk przed porodem - nie boję się nic a nic, wręcz przeciwnie, nie mogę się go doczekać, bo jestem ciekawa jak to będzie wyglądało, no i za cierpliwość i wysiłek otrzymamy najpiękniejszą możliwą nagrodę :)))

Na tą chwilę więcej przykładów nie przychodzi mi do głowy, ale na razie lepiej bierzmy poprawkę na to, co właśnie napisałam. W końcu jeszcze cały 9. miesiąc ciąży przed nami, więc who knows... :)

Miłego weekendu!

piątek, 30 sierpnia 2013

Moja chrześnica

Tak jak pisałam ostatnio, mieliśmy bardzo pracowity weekend. Zresztą, kiedy nie mamy pracowitego i zalatanego dnia traktujemy go jak prawdziwe święto i cieszymy się, że możemy posiedzieć na tyłku :)
Tym razem jednak weekend umilała nam moja chrześnica, lat 4,5. Jej rodzice i dziadkowie szli na wesele, a ponieważ obecność dzieci nie była tam przewidziana, musieli coś zrobić z Małą. Jako że ciocia jest jeszcze w miarę mobilna oraz ma jeszcze siły i chęć spędzić weekend z szaloną prawie-pięciolatką, skorzystali z naszej oferty pomocy i Mała spędziła weekend z nami. Zaliczyliśmy zakupy, bo musieliśmy kupić trochę akcesoriów dla Synka, a Mała dzielnie nam w nich pomagała. Jej mama, ku wielkiej rozpaczy córki, nie chce mieć więcej dzieci, więc moja chrześnica postanowiła swoje niespełnione siostrzane uczucia przelać na naszego Synka i póki co naprawdę fajnie jej to wychodzi. Tuli się do mojego brzucha, gada do niego, opowiada Maluszkowi co będą razem robić jak już się urodzi i generalnie nie może się dziewczyna doczekać swojego ciotecznego braciszka :) Fajnie tak :) A najbardziej chwyciła nas za serce tym, jak w jednym ze sklepów wyciągnęła z plecaczka swój portfelik i kupiła Synkowi zabawkę - kolorowego pluszowego motylka z dzwoneczkiem z brzuszku. Poprosiła Męża o wyliczenie odpowiedniej kwoty i przechowanie zabawki do czasu, aż Bąbelek się urodzi. Nie chciała nawet słuchać naszych zapewnień, że nie musi Mu nic kupować, żeby zatrzymała sobie pieniążki. Nie i koniec, bo ona chce Mu coś kupić :) Zabraliśmy ją za to na wieeeelkie lody do najlepszej lodziarnio-cukierni w Miasteczku. Później musieliśmy jeszcze ogarnąć kilka spraw, w niedzielę do kościoła, obiadek, a pod wieczór Małą odebrali już rodzice. Byli pod wrażeniem czynu swojej córki, a ja cały czas cieszę się, że mam taką fajną chrześnicę :) Jeszcze nie tak dawno była diabełkiem wcielonym, ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy naprawdę wydoroślała i robi się z niej naprawdę fajna dziewczyna :) Oby tak jej już zostało :)

piątek, 23 sierpnia 2013

O gniazdkach ;)

Mimo tego, że jest ciepło, mimo, że świeci słońce (choć w tej chwili jednak się schowało), czuć już nadchodzącą jesień. Wieczory są już coraz chłodniejsze i na nasze dłuuugie spacery muszę znowu zabierać ze sobą sweterek - cienki co prawda, ale jednak. Wczoraj byliśmy w naszym Gniazdku Na Przedmieściach - tak je teraz będę nazywać, niby teraz w centrum nie mieszkamy, tylko na jednym z trzech sporych osiedli w Miasteczku, ale nasze nowe gniazdko znajduje się zdecydowanie poza miastem. Coś pomiędzy wsią a przedmieściami. Należy do wioski pod Miasteczkiem, ale do jego granic brakuje jej zaledwie kilkuset metrów. Więc będzie Gniazdko Na Przedmieściach :) Ale wracając do tematu - wczoraj tam byliśmy i w powietrzu było już czuć tą nadchodzącą jesień i jej charakterystyczny zapach. W oddali traktory orały pola, a kiedy wracaliśmy do domu przejeżdżaliśmy wzdłuż pola, na którym odbywała się przedodlotowa narada bocianów. Mnóstwo ich było. Szkoda, że nie miałam aparatu... W każdym razie aż trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno z utęsknieniem czekaliśmy na lato, na ciepło i słońce, a za kilka tygodni będziemy witać jesień. Wyjątkową dla nas w tym roku, na którą wyjątkowo w tym roku czekamy :)
A propos oczekiwań - włączył mi się ostatnio syndrom wicia gniazda. Chodzę po domu, układam rzeczy Małego, przekładam z miejsca na miejsce, odpruwam metki, żeby Go nie drapały, skreślam z listy to, co już mamy i zaznaczam co jeszcze nam potrzeba. Torba do szpitala stoi spakowana, więc jeszcze kilka wypadów na zakupy, kilka tygodni odliczania i mogę rodzić :) A Kruszyna nasza wierci się strasznie w poszukiwaniu wygodnej pozycji (póki jeszcze ma miejsce). Szczególnie kiedy idę spać. A sny to powiem Wam, że mam niesamowite... żywcem wyjęte z dobrego filmu erotycznego :P Masakra, aż sama czasem w szoku jestem, że moja wyobraźnia AŻ TAK pracuje :P

Miłego weekendu i wypocznijcie za nas, bo nasz weekend zapowiada się dość pracowicie.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Baby update vol. 8 i o tym jak świętowaliśmy rocznicę

W piątek rano byłam na wizycie u Pana Doktora :) Synek rozwija się prawidłowo, rośnie jak na drożdżach i waży już 1920g. Niestety nie mieści się już w kadrze, więc zdjęć z usg już raczej mieć nie będziemy. No cóż, poczekamy na takie prawdziwe, jak już będzie z nami po tej stronie brzucha. Moje wyniki super, choć troszkę spadła mi hemoglobina, ale lekarz powiedział, że to nic, bo spadek jest niewielki i dał mi żelazo do łykania profilaktycznie. Reszta wyników idealna, aż sama się dziwię :) Czuję się świetnie, choć upały dały mi się trochę we znaki i byłam całkowicie wypluta. Nie miałam nawet siły ruszyć którąkolwiek kończyną. Tak wiem, teraz już tak będzie do końca, ale nawet mnie ta perspektywa nie martwi :) Bo poród coraz bliżej, a co za tym idzie - spotkanie z naszym Syneczkiem :) Nie boję się ani trochę, wręcz przeciwnie - jestem ciekawa jak to będzie.
Wyprawka się kompletuje, mamy już wszystkie ubranka, kocyki, pościel, kilka akcesoriów, w sobotę prawdopodobnie pojedziemy po łóżeczko, na początku września kupimy wózek i będziemy dokupować brakujące pierdółki. I czekać na Synka :)
Jak już pisałam, minął rok od naszego ślubu. Świętowaliśmy w zasadzie cały weekend :) W sobotę była piękna pogoda, więc wybraliśmy się z Mężem na wycieczkę w ramach odskoczni od codzienności. Duuuużo pospacerowaliśmy, napatrzyliśmy się na piękne krajobrazy, duuuuużo rozmawialiśmy o tym co się wydarzyło przez ostatni rok i o tym co nas niebawem czeka. Naprawdę podobała mi się ta rozmowa, bo oboje wiele się dowiedzieliśmy o naszych odczuciach. Wieczorem ucięliśmy sobie partyjkę w Monopoly, pośmialiśmy się obejrzeliśmy nasze zdjęcia ze ślubu, powspominaliśmy... To był naprawdę fajny dzień. Niedzielę, czyli dzień, w którym mijał równy rok, spędziliśmy z rodzicami. Pojechaliśmy na obiad do restauracji w miejscu, w którym odbywało się nasze wesele (sala weselna przynależy do dużego hotelu i restauracji). Najedliśmy się jak bąki, powspominaliśmy, każdy co chwilę mówił "A pamiętacie jak..." albo "Rok temu o tej porze robiliśmy to i to". Fajnie było :) I nadal nie mogę uwierzyć, że minął już rok. A nawet już więcej niż rok :)

niedziela, 18 sierpnia 2013

Minął okrągły rok...

Dokładnie rok temu o tej porze kroczyliśmy dumni i szczęśliwi główną nawą naszego kościoła, krok w krok za wprowadzającym nas księdzem. Z obu stron spoglądali na nas nasi bliscy i przyjaciele, którzy stawili się w komplecie specjalnie dla nas. Nie pamiętam ich twarzy, pamiętam ich i nasze uśmiechy. I ten błogi spokój i  pewność co do tego, co za chwilę miało nastąpić. Niczego nigdy nie byliśmy tak pewni jak tego, że chcemy spędzić ze sobą resztę życia. Po wspaniałym i zapadającym w pamięć kazaniu księdza przyszedł czas na przysięgę, którą oboje wypowiedzieliśmy pewnie i spokojnie, wymiana obrączek, a później deszcz ryżu i pieniążków na zewnątrz kościoła. Długi ogonek ludzi chcących złożyć nam życzenia, toast na sali, pierwszy taniec, a później zabawa do białego rana...
Kto by  pomyślał, że od tych wszystkich emocjonujących wydarzeń minął już okrągły rok...? A jak jest teraz? Wspaniale i mam nadzieję, że tak będzie zawsze. Każdego dnia kochamy się bardziej, jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi i ani trochę nie żałujemy decyzji o ślubie. Niby nic się między nami nie zmieniło, a tak naprawdę zmieniło się wszystko. Nasz związek jest mocniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Nie ma już "ja i ty", jesteśmy "my" - mąż i żona, a niedługo prawdziwa rodzina :) Oby tak tak pięknie było już zawsze... :)

„Nowi ludzie... dotąd dwoje, lecz jeszcze nie jedno, odtąd jedno, chociaż nadal dwoje.” 
/ Jan Paweł II /

środa, 14 sierpnia 2013

Wymarzony zawód :)

Co u Was słychać moje drogie? Jak już pisałam ostatnio my zdecydowanie odżyliśmy przy takich niższych temperaturach, choć nie ukrywam, że siły już nie te i coraz częściej wykorzystuję Męża do większości prac domowych, a ja sama wybieram dla siebie te co lżejsze. Choć w sumie nawet nie muszę nawet się prosić, bo Mężu zaskakuje mnie bardzo każąc mi zalegnąć na kanapie i nie schodzić dopóki mi nie "pozwoli", a sam w tym czasie łapie się za odkurzacz, pucuje podłogi. Normalnie żyć nie umierać :))) Co prawda jak już zalegam na tej kanapie, mija dobre pół godziny zanim znajdę sobie wygodną pozycję i sapię jak parowóz kręcąc się w poszukiwaniu odpowiedniego ułożenia. Pomijam już fakt, że takie czynności jak golenie nóg czy pedicure to dla mnie zdecydowanie dyscypliny iście olimpijskie i to na poziomie  mistrzowskim :D A przede mną jeszcze prawie 2 miesiące :DDDD A w piątek rano wizyta u Pana Doktora, więc spodziewajcie się relacji z linii frontu :)
Tymczasem dziś do głowy przyszedł mi inny temat. Taki bardziej "profesjonalny" :P Jakoś tak wzięło mnie na wspominki z moich dziecięcych pomysłów i tego co chciałam robić w życiu ileś tam lat temu.
Otóż... Na pierwszy ogień poszła kariera iście rozwojowa i chciałam sprzedawać w sklepie - najpierw w mięsnym (!!!), bo podobało mi się jak panie przekładały i kroiły to mięsko, zawijały w papier i w ogóle :P, później przerzuciłam się na kiosk ruchu, bo lubiłam zapach nowych gazet ( w domu urządzałam sobie taki kiosk, wyciągając wszystkie książki, gazety i katalogi, które później "sprzedawałam" mamie. Niestety zbankrutowałam, bo ze swoim "miętkim" sercem stwierdziłam, że wszystko jest za darmo :P), a na koniec chciałam sprzedawać w sklepie z ubrankami dziecięcymi, bo to jakoś tak fajnie :)
Z wiekiem oczywiście upodobania mi się zmieniały razem z wymarzonymi zawodami. Tak więc kolejno chciałam być weterynarzem, później panią farmaceutką (ale odstraszyła mnie konieczność intensywnej nauki chemii, w sumie dobrze, bo aptek u nas jest multum, więc i konkurencja spora), później chciałam uczyć w szkole angielskiego (dobrze, że mi przeszło).
Kiedy przyszło co do czego i trzeba było iść na studia, padło na prawo i filologię angielską - filologia jakoś tak odpadła w przedbiegach, bo się rozmyśliłam, a na prawo zabrakło mi 2 punktów, żeby dostać się na dzienne studia, więc padło na kierunek zbliżony, na którym tak naprawdę uczyłam się praktycznie tego samego co na prawie, poza łaciną itp. Tak czy siak przerobiłam przez 5 lat chyba wszystkie gałęzie prawa i bardzo mnie to cieszy, bo wiele się nauczyłam i wiele rzeczy już nie raz przydały mi się w życiu. Później zrobiłam jeszcze podyplomówkę i teraz mam 2 zawody - skrajnie różne :) Na podyplomówce byłam z ludźmi po filologii i stwierdziłam, że dobrze, że nie poszłam na ten kierunek, bo poza doskonałym angielskim i znajomością kultury brytyjskiej i amerykańskiej niewiele więcej wiedzieli. A okazało się, że mój angielski jest na takim samym poziomie co ich, a dodatkowo wiedziałam o czym prowadzący do mnie mówili, podczas gdy tamci robili wielkie oczy jakby ktoś mówił do nich po chińsku. To tak trochę nieskromnie mówiąc :P
A jak jest z tym zawodem teraz? Jeden wykorzystuję nie do pracy, ale w różnych sprawach życia codziennego, gdzie znajomość prawa jest niezbędna, a na drugim co nieco zarabiam, jednocześnie pracując w zupełnie innej branży w duuuuużej korporacji :) Także rozstrzał niesamowity :P Ale cieszę się, że tak właśnie jest, bo bardzo lubię to co robię i na razie zmieniać tego stanu rzeczy nie zamierzam. A co będzie za kilka lat? No cóż czas pokaże. A może uda się stworzyć coś swojego? Któż to wie? :)
A wy kim chciałyście zostać i czy się udało? :)

niedziela, 11 sierpnia 2013

"Spadkobiercy" Kaui Hart Hemmings

Kilka dni temu skończyłam czytać swój najnowszy książkowy nabytek - "Spadkobierców"  autorstwa


piątek, 9 sierpnia 2013

Wracamy do świata żywych :)))

Tak, tak, tak!!! Jeszcze 2 miesiące temu nie sądziłam, że to napiszę (biorąc pod uwagę, że lało przez ponad miesiąc bez przerwy), ale pada deszcz!!! I jest 18, w porywach do 20 stopni! Jest bosko! Od razu odżyliśmy, jest czym odetchnąć i nie wyglądam przez cały czas jakby ktoś wylał na mnie kubeł wody. Jest rześko, chłodno i baaaaaaaaardzo przyjemnie. Nawet deszcze mi nie przeszkadza. Czadowo!
Syneczek od kilku dni uprawia w moim brzuchu aerobik, jogę albo pływanie artystyczne. Ciężko stwierdzić, ale to może być jedna z tych dyscyplin biorąc pod uwagę stopień falowania mojego brzucha :) Zrobił się bardzo aktywny praktycznie przez cały dzień. Ciekawe czy będzie taki sam po porodzie :) I uwielbia się kąpać. Wystarczy, że odkręcę wodę pod prysznicem i od razu jest szał :) Nie mogę się już doczekać kiedy nasz Króliczek będzie z nami. A do terminu porodu zostały 2 miesiące :)
Następnym razem napiszę Wam troszkę o wrażeniach ze szkoły rodzenia, bo podoba mi się BARDZO!

niedziela, 4 sierpnia 2013

100 faktów o mnie

Do napisania tego posta skłoniła mnie notka Karoliny. Podobno to nie takie trudne i jak się człowiek wciągnie, to idzie całkiem łatwo. To prawda. Kiedy doszłam do setki czułam, że mogłabym pisać jeszcze. Fajnie tak zastanowić się nad tego typu szczegółami :) Jeśli ktoś ma ochotę zrobić to samo, chętnie poczytam :)

1. Mam imię na A. Kiedy byłam mała bardzo go nie lubiłam. Pewnego dnia tak po prostu zmieniłam zdanie i do dziś mi się podoba :)
2. Jestem w 31 tygodniu ciąży i niedługo zostanę mamą :)
3. Jak już pisałam kilka dni temu - nienawidzę upałów.
4. Moja ulubiona pora roku to wiosna :)
5. Lubię i góry, i morze - góry zimą, morze latem.
6. Kiedyś nie lubiłam szpinaku, dziś zajadam go ze smakiem (i próbuję przekonać do niego Męża, bo to przecież samo zdrowie :P)
7. Nie cierpię zup - od czasu do czasu zjem jakiś krem albo gazpacho, ale typowe zupy jem bardzo rzadko
8. Chciałabym być choć po części tak dobrą mamą jak moja własna mama
9. Uwielbiam chodzić w szpilkach, choć na czas ciąży musiałam schować je głęboko do szafy.
10. Kiedy byłam mała chciałam zostać "panią z apteki" albo weterynarzem. W sumie do dziś żałuję, że nie poszłam na farmację, choć z drugiej strony perspektywa kilku lat intensywnej nauki chemii trochę mnie przeraża.
11. Uwielbiam robić komuś makijaż i malować paznokcie. Komuś - bo kiedy maluję siebie szybko tracę cierpliwość
12. Kocham storczyki i mam ich w domu 12 :P ...na razie... ;)
13. Czasem uważam, że mam za miękkie serce, które niektórzy ochoczo wykorzystują
14. Kiedyś byłam bardzo cicha i nieśmiała. Dziś (a już szczególnie odkąd jestem w ciąży) nie boję się powiedzieć co myślę i twardo walczę o swoje. I o dziwo wychodzi mi to na dobre, bo już niejedną osobę usadziłam trafnym komentarzem.
15. Od dziecka marzyłam o psie, ale rodzice nie chcieli się zgodzić na psa w bloku, dlatego zawsze powtarzałam, że pewnego dnia będę miała swój dom z ogródkiem i wtedy kupię sobie psa. I wiecie co? Sprawdza się tu przysłowie "Uważa czego sobie życzysz, bo może się spełnić"... ;) Za kilka miesięcy będę mieć tego psa :) I nie tylko ;)
16. Kocham czytać książki do tego stopnia, że wiele z tych, które mam przeczytałam po kilka razy :)
17. Kiedyś nie lubiłam chodzić w spódnicy. Dziś wręcz przeciwnie :)
18. Wolę mieszane drinki (takie robione na miejscu, a nie gotowe kupne) zamiast czystej wódki. Lubię też piwo bez soku i dobre wino.
19. Uwielbiam wesołe miasteczko :)
20. Bardzo lubię włoską kuchnię i sushi
21. Nie mam konta na facebooku  i ani trochę nie żałuję
22. Swojego Męża znam od dziecka. Przypadkiem spotkaliśmy się po kilku latach "niewidzenia" i od tej pory jesteśmy razem. Już 6,5 roku :)
23. Bardzo dobrze umiem grać na gitarze.
24. W wolnych chwilach lubię usiąść z ołówkiem nad kartką papieru i rysować pozwalając odpłynąć myślom gdzieś daleko.
25. Bardzo lubię serial Kości i Doktor Hart
26. W szkole nie lubiłam w-fu, a dziś bardzo lubię chodzić na fitness :)
27. Lubię wszelkiego rodzaju sałatki
28. Uwielbiam jeździć na nartach.
29. Nie lubię białej czekolady.
30. Bardzo lubię śluby i wesela
31. Nie podobają mi się wnętrza urządzone w klasycznym stylu, wypałnione antykami. Mój styl jest zdecydowanie "ikeowy" :)
32. Lubię gotować i pieć, pod warunkiem, że nikt nie patrzy mi na ręce.
33. Wolę mieć kilkoro sprawdzonych przyjaciół niż tabuny zwykłych znajomych.
34. Mój Mężu jest moim najlepszym przyjacielem.
35. Nie potrafię zaspokoić pragnienia gazowaną wodą mineralną. Chce mi się po niej jeszcze bardziej pić. Działa na mnie tylko niegazowana
36. Przez wiele lat prowadziłam pamiętnik. Teraz piszę go dla Synka. Piórem :)
37. Gdybym miała wybierać między wakacjami za granicą a "polskim" morzem, zdecydowanie stawiam na Bałtyk. Kocham go :)
38. Nie lubię zmywać naczyń i myć kibelka :P
39. Nie przepadam za swoją teściową.
40. Wyznaję zasadę "umiesz liczyć, licz na siebie", bo kilka razy przejechałam się na poleganiu na innych.
41. Lubię śpiewać razem z radiem/CD, pod warunkiem że nikogo nie ma w promieniu kilku kilometrów :P
42. Nie lubię żółtego złota.
43. Lubię bardzo delikatną biżuterię - srebro lub białe złoto. Najlepiej małe kolczyki i delikatny wisiorek na łańcuszku.
44. Byłam bardzo grzecznym dzieckiem i pilną uczennicą ze średnią w okolicach 5.0 :P
45. Brzydzą mnie myszy, szczury, pająki i wszelkiego rodzaju robactwo.
46. W życiu nie pojechałabym pod namiot właśnie ze względu na robactwo.
47. Dopóki nie zaszłam w ciążę myślałam, że nie potrafię spać w dzień. Zmieniłam zdanie :)
48. Uwielbiam grzanki z masłem orzechowym.
49. W ogóle uwielbiam orzechy wszelkiego rodzaju :)
50. Nie potrafiłabym wyjechać na święta np. w góry. Jak dla mnie - święta tylko z rodziną.
51. Najlepiej śpi mi się na brzuchu (choć chwilowo to niemożliwe :P).
52. Dżem jadam tylko z naleśnikami.
53. Nie lubię miodu.
54. Uważam, że jestem dobrym kierowcą. Bardzo lubię prowadzić samochód i nigdy się tego nie bałam. Jeżdżę pewnie i ani Mężu, ani mój tato nigdy nie bali się powierzyć mi swoich samochodów :)
55. Chciałabym kiedyś zobaczyć wschód słońca nad morzem. Nigdy dotąd nie miałam siły wstać tak wcześnie :)
56. Miewam bardzo głupie sny :P
57. Uwielbiam zapach świeżej pościeli.
58. Jako dziecko co roku jeździłam na kolonie i bardzo to lubiłam.
59. Pływałam z delfinami w oceanarium w czasie szkolnej wycieczki do Włoch w liceum (naprawdę!).
60. Lubię swoją pracę i to co w niej robię :)
61.Czasem nie radzę sobie z emocjami i reaguję płaczem.
62. Za bardzo biorę niektóre rzeczy do siebie i niepotrzebnie się przejmuję.
63. Przed ślubem dzięki zdrowej diecie i ćwiczeniom schudłam 10kg osiągając swoją wymarzoną wagę z "5" z przodu. Po Ciąży mam zamiar do niej wrócić :)
64. Lubię chipsy i czasem (ale rzadko) jem jakiś fast food. Widocznie organizm dopomina się trochę chemii :P
65. Kilka lat temu marzyłam o tym, żeby napisać książkę. Na razie nie mam pomysłu, ale kto wie, może kiedyś... ;)
66. Uwielbiam latać samolotem!
67. Chciałabym kiedyś spędzić wakacje w jakimś BARDZO luksusowym miejscu.
68. Uwielbiam wizyty u kosmetyczki i u fryzjera.
69. Nie cierpię jednoczęściowych strojów kąpielowych.
70. Strasznie wkurza mnie, kiedy ludzie używają słowa "bynajmniej" zamiast "przynajmniej" i myślą, że znaczą to samo.
71. Lubię (choć nie wiem, czy można to w ten sposób określić, bo zdecydowanie wolałabym nie musieć tego robić) -chodzić na cmentarz na groby moich bliskich. Dobrze mi się tam rozmyśla.
72. Uwielbiam serial "Przyjaciele".
73. Kiedy trzeba potrafię wiarogodnie kłamać :P
74. Tęsknię za moimi dziadkami...
75. Nie lubię pływać w jeziorze, za to w morzu uwielbiam.
76. Dwa razy byłam na Mazurach, ale jakoś do mnie nie przemawiają. Zdecydowanie wolę morze.
77. Chciałabym przejechać się kiedyś na rollercoasterze z prawdziwego znaczenia.
78. Lubię świeżo wyciskany sok pomarańczowy.
79. Nie przepadam za zakupami odzieżowymi, a mierzenie ubrań jest dla mnie prawdziwą katorgą.
80. Bardzo lubię gotowaną kukurydzę :)
81. Nie nakładam na siebie tony makijażu - na codzień używam lekkiego podkładu (np. BB Garniera), tuszu do rzęs, delikatnego cienia, kredki i błyszczyka. Zrobienie makijażu zajmuje mi jakieś 7-10 minut.
82. Lubię patrzeć przez okno na burzę.
83. Kiedy ktoś rzuca mi złośliwe komentarze zazwyczaj odpłacam mu tym samym - zazwyczaj jeszcze z uśmiechem :P.
84. Uwielbiam elegancką bieliznę. Fajnie jest wiedzieć, że ma się na sobie coś fikuśnego i eleganckiego zarazem :P A i Mężu nie narzeka ;)
85. Lubię zapach powietrza po deszczu.
86. Kiedy byłam mała zazwyczaj trzymałam się z kuzynami - chłopakami. Dziewczyny moim zdaniem były strasznie fałszywe :) Poza tym z chłopakami zawsze było ciekawiej.
87. Jako mała dziewczynka miałam całą kolekcję samochodzików, którymi bardzo chętnie się bawiłam. Lalkami też :)
88. Do dziś mam swoje dwie ukochane lalki :)
89. Od zawsze mam świetny kontakt z moją mamą.
90. Nigdy nie chodziłam do przedszkola.
91. Uczyłam się angielskiego od 9 roku życia. Dziś jestem tłumaczem (między innymi) :)
92. Nie lubię Fanty.
93. Nigdy nie paliłam, ale lubię zapach odpalanego papierosa - ale tylko ten pierwszy dymek. Później już mi ten dym śmierdzi :)
94. Pierwszy raz samodzielnie prowadziłam samochód w wieku 6 lat :D
95. Chciałabym kiedyś poprowadzić TIRa - ale sam ciągnik, bez naczepy.
96. Nie trawię natrętnych ludzi i babek przesiadujących na osiedlowych ławkach i obrabiających wszystkim tyłki.
97. W swoim stylu ubierania się nie kieruję się panującą modą, tylko tym, żeby ubrania mi się podobały i żebym dobrze się w nich czuła.
98. Nie lubię biegać. Wolę inne rodzaje sportu - narty, rower, pływanie i klasyczny aerobik.
99. Nie potrafię odpoczywać w bałaganie. W przeciwieństwie do mojej teściowej :P
100. Uwielbiam zieloną herbatę.

wtorek, 30 lipca 2013

Przetrwać upały

Żyjemy... ale jakim cudem to nie mam pojęcia. Ostatnie upalne dni tak dały nam w kość, że nie miałam siły ruszyć nawet palcem. Non stop się ze mnie lało, a wszystko co wypiłam (a piłam baaardzo dużo) momentalnie wychodziło ze mnie przez skórę. Dobija mnie taka pogoda i nie cierpię upałów. Dla mnie 25 stopni, słońce i lekki wiaterek to pogoda idealna. Synek też miał już dość takiej pogody, bo i on nie miał ochoty na harce w brzuszku. Ruszał się równie leniwie co ja, a ja w napięciu liczyłam jego ruchy, żeby uspokoić się, że wszystko u Niego ok. Ot taka ciążowa schiza i chyba każda mama to rozumie :) Dziś jest cudownie - rześko, z lekkim chłodnym wiaterkiem - jednym słowem bosko. Synuś też wyraźnie odżył, bo odbija sobie wsześniejsze spokojne dni, a ja nie mogę się nacieszyć Jego fikołkami :) W ogóle wczoraj Mężu śmiał się ze mnie, bo stwierdziłam, że przez te moje częste wizyty w szpitalu w szkole rodzenia nie mogę się już doczekać porodu. Na razie jestem do niego bardzo pozytywnie nastawiona i ani trochę się nie boję. I jak dla mnie mogłaby już być druga połowa września, kiedy to wszystko może się zdarzyć :)
Wczoraj przy okazji większych zakupów w naszej galerii wstąpiliśmy do sklepu dziecięcego i kupiliśmy trochę rzeczy dla Małego. Głównie bodziaki, pajacyki i kilka koszulek. Dokupimy jeszcze spodenki, bluzy, czapeczki, skarpetki i kombinezonik i na początek wystarczy. Nie chcemy przesadzać z ubrankami na sam początek, bo tak naprawdę nie wiemy jaki Synek będzie duży po urodzeniu, a poza tym wiadomo, że szybko z tego wyrośnie. Także emocje emocjami, ale trzeba też kierować się zdrowym rozsądkiem. Od połowy sierpnia mamy zamiar kupić więcej rzeczy i konkretnie kompletować wyprawkę. Lista zakupów zrobiona, czeka teraz na realizację ;)
A mi się marzy morze... choć kilka dni nad morzem... długi spacer po plaży, głęboki oddech, specyficzny zapach morskiego powietrza... Ach... jaka szkoda, że nie będzie nam to dane w tym roku... Ale to nic, odbijemy sobie za rok ;) Już w trójkę :)))

czwartek, 25 lipca 2013

Baby update vol. 7 i inne

Wczoraj byliśmy u Pana doktora. W sumie szybka wizyta, bo wszystko ok. Synuś urósł pięknie od ostatniego razu, waży już 1260g. Kawał chłopa z Niego ;) Serduszko w porządku, wszystko inne też, więc oby tak dalej. U mnie też dobrze, w środku wszystko trzyma tak, jak trzeba, szyjka długa, więc w dalszym ciągu pozostaję mobilna i mam nadzieję, że tak będzie do końca ciąży :) Trochę tylko wyniki mi poleciały, ale na razie mam się wspomagać warzywami, a jak to nie wystarczy, to dostaniemy dopalacze w postaci żelaza tabletkowego. No cóż, pożyjemy, zobaczymy. Mam nadzieję, że warzywka wystarczą :) Kolejna wizyta za 3 tygodnie. No tak, czym bliżej porodu, tym częstotliwość wizyt się zwiększy. I dobrze, bo za każdym razem nie mogę się doczekać kolejnej. Kto by pomyślał, że tak polubię wizyty u ginekologa :P
Poza tym w ciągu dnia kisimy się w domu i przeglądamy neta w poszukiwaniu inspiracji na wystrój wnętrz, bo niebawem nas to czeka, a jakąś wizję mieć przecież trzeba. Ogólny zarys jest, trzeba tylko dopracować szczegóły :)
Ostatnio stwierdziłam też, że ludzie są naprawdę dziwni. To znaczy ja już dawno to wiedziałam, ale teraz tylko utwierdzam się w tym przekonaniu. Jak normalnie mam bardzo duży szacunek dla starszych ludzi, bo zawsze przypominają mi o moich dziadkach, tak coraz częściej trafiam na te niechlubne wyjątki, przy których nóż się w kieszeni otwiera, czasem nawet kilka noży naraz, bo jeden to zdecydowanie za mało. I zazwyczaj trafiam na nich w sklepach.
Przykład numer 1 - robię sobie spokojnie zakupy w naszym osiedlowym markecie, powoli chodzę między półkami zastanawiając się, czy wszystko mam. Wzięłam do wózka wszystko, czego potrzebowałam i idę sobie spokojnie do kasy. Już z daleka widzę, że obserwuje mnie zmierzająca w tym samym kierunku co ja pani 70+. Kiedy tylko zorientowała się, że idę tam, gdzie ona, prawie biegiem, rzuciła się przed siebie, żeby tylko zdążyć przede mną. Śmiać mi się chciało na ten widok, ale grzecznie ustawiłam się z zakupami za nią. Ogonek zrobił się dość długi i otwarto kasę obok, żeby rozładować tłok. Pani 70+ obejrzała się na mnie i znowu biegiem do tej kasy. Miała pecha, bo już ją ktoś wyprzedził i była dopiero druga, ale tak się pchała na tą osobę z przodu, chyba żebym tylko nie zdołała się przed nią wcisnąć. Śmiech na sali :)
Przykład numer 2 - jesteśmy z Mężem na większych zakupach. Po dotarciu do kasy ustawiamy się w najkrótszej kolejce, jaką znaleźliśmy. Nie wiedziałam za bardzo o co chodzi, bo ludzie przed nami nagle zaczęli z fascynacją podziwiać sufit sklepu, namiętnie wpatrywać się w taśmę z zakupami, jednocześnie dyskretnie zmniejszając dystans między sobą. Dopiero po kilku minutach zorientowaliśmy się, że wisi nad nami WIELKA tablica z informacją "Kasa pierwszeństwa, kobiety w ciąży obsługiwane są bez kolejki".
Żeby nie było - od razu chcę zaznaczyć, że ze względu na fakt, że jestem w zaawansowanej ciąży wcale nie oczekuję specjalnych względów. Jeśli dobrze się czuję, nic mi się nie stanie, jeśli kilka minut poczekam na swoją kolej. Bardziej śmieszy mnie ludzka mentalność - "oo, w ciąży jest, pewnie będzie chciała się wepchnąć, ha! nic z tego". Owszem, kilka razy zostałam przepuszczona w kolejce, ale ZAWSZE przez osoby mniej więcej w moim wieku lub młodsze. A podobno młodzi są teraz tacy niewychowani ;P
Przykład numer 3 - znowu sklep i znowu kolejka do kasy :) Stoję między starszym małżeństwem i strasznie zadzierającą nosa panią. Znowu grupa 70+, ale tym razem istota sprawy inna. Małżeństwo kupuje ogórki. Naładowali ich cały koszyk, pewnie do kiszenia. Wyładowują je taśmę jednocześnie grupując do 6 reklamówek. Dziewczyna przy kasie zważyła, skasowała na co Pan Mąż pyta:
Pan Mąż - No i ile tam wyszło?
Dziewczyna z Kasy - 22,50 zł
PM - Przecież ja się o wagę pytam.
DzK - Nie wiem, nie mam łącznej wagi, będzie Pan musiał sobie zliczyć na paragonie.
PM - To niech liczy! Z 10 kg będzie?
DzK (wyraźnie zrezygnowana, z zaciśniętymi zębami liczy na monitorze) - Tak, będzie 10kg.
Na to wtrąca się Pani Żona
PŻ - Tak dużo? To po ile te ogórki? Na pewno źle policzyła. To nasz paragon (i tu łapie za leżący na kasie stary paragon, którego ktoś nie zabrał)
PM - Nie, no nie nasz, przecież nas nie skasowała. (wyjął portfel i zapłacił)
PŻ - Pokaż ten paragon, na pewno źle policzyła (...) Nie, dobrze jest
PM - Ale te kilogramy to ja sobie sprawdzę. Na pewno jest źle.

Dziewczyna gotowała się już ze złości, ale nadeszła moja kolej, skasowała moje zakupy, zapłaciłam, luz. Kiedy chowałam portfel do torebki Dziewczyna z kasy kasowała zakupy Pani 70+, która stała za mną (m.in. 8 puszek paprykarzu).
P70+ - A po ile ten paprykarz?
DzK - 2,20 zł
P 70+ - Cooooo? Taki drogi? A tam było napisane 0,99 zł, więc jak to?
DzK - Ale czy tam jest napisane, że za paprykarz?
P 70+ - No nie, ale tak jest tam napisane. (akurat to stoisko bardzo dobrze widać z kasy i widać, że kosztuje 2,20, a 0,99 dotyczy czegoś innego. Ludzie z tyłu już mają dość, ale czekają)...
DzK - Ale widać dokładnie, że to dotyczy czegoś innego.
P 70+ - To ja tego paprykarzu nie wezmę. Wy chcecie mnie oszukać, piszecie taką cenę, a później muszę płacić.
Wtedy dziewczyna nie wytrzymała, zawołała koleżankę, żeby dokończyła ją kasować i wyszła. I wcale jej się nie dziwię, Nie wiem co było dalej, bo wyszłam ze sklepu, ale i tak długo dziewczyna była cierpliwa. Ja sama miałam ochotę się już odezwać, ale ugryzłam się w język. I chyba żałuję :P

Miłego dnia :)

wtorek, 23 lipca 2013

Ciążowo z trochę innej strony

Ostatnio uświadomiłam sobie, że nie napisałam Wam jeszcze o wrażeniach ze szkoły rodzenia :) A przecież chodzę do niej już od dwóch tygodni. Powiem tak - naprawdę warto i bardzo się cieszę, że się na nią zdecydowałam. Zajęcia mamy 2 razy w tygodniu po 2 godziny, w poniedziałki i piątki późnym popołudniem. Mężu, choć początkowo sceptycznie nastawiony do sprawy, teraz też jest zadowolony z tego, że chodzi ze mną na zajęcia. Prowadzą je na zmianę 2 panie położne ze szpitala, w którym mamy zamiar rodzić, więc będziemy już mieć tam kogoś znajomego :) Na razie byliśmy 4 razy i były to zajęcia typowo ciążowe, następnym razem przechodzimy do poszczególnych faz porodu, później będą tematy dotyczące połogu i opieki nad noworodkiem, więc w zasadzie zaczyna się robić coraz ciekawiej :) Mężu wcześniej nie chciał być przy porodzie, a ja nie naciskałam, bo według mnie to musi być jego decyzja (taka delikatna natura :P), ale ostatnio chyba zaczyna się przełamywać, bo coś tam kilka razy przebąkiwał, że może jednak... No cóż, zobaczymy jak przyjdzie co do czego :)
Wczoraj długo nie mogłam zasnąć, bo jakoś nie mogłam się wygodnie ułożyć (czyżby uroki III trymestru? :P) i myślałam sobie o tym jak się czuję psychicznie z faktem, że niedługo zostaniemy rodzicami. I do jakiego doszłam wniosku? Że super! :) Póki co nie boję się w ogóle, ani porodu, ani tego jak sobie poradzimy z taką malutką istotką, czy będziemy umieli dobrze się nim zaopiekować i dobrze go wychować. Będzie dobrze, musi być. Na pewno dużo się nauczymy w szkole rodzenia, a to czego nie będziemy wiedzieć przyjdzie z czasem. Instynkt na pewno nam podpowie co robić, w razie czego moja mama na pewno nam pomoże (teściowa pewnie też, ale jakoś wolę rady i pomoc mojej mamy :P).
Ciąża to taki specyficzny stan, kiedy kobieta stwierdza, że jednak nie jest taka niezniszczalna, jak wcześniej mogłoby się jej wydawać. Przynajmniej ja tak mam :) Jestem coraz "większa", choć na razie mamy tylko 9kg na plusie i przybieramy na wadze książkowo. No więc jestem coraz "większa" i coraz bardziej odczuwam różne ograniczenia z tym związane. Szybciej się męczę, schylanie się jest coraz większym problemem, podobnie jak wstawanie z całkowicie płaskiej pozycji. W nocy muszą przetestować wiele pozycji zanim znajdę jakąś w miarę wygodną, budzę się co jakoś czas, żeby biec do toalety, bo pęcherz wzywa, cały czas jest mi gorąco, ale mimo wszystko nie mogę narzekać, bo jestem na chodzie, dobrze się czuję i naprawdę dobrze przechodzę ten czas. Poza tym podskakujący brzuch i widok wypinającej się pupki naszego Syneczka rekompensuje wszelkie drobne niedogodności i wręcz pozwala się nimi cieszyć. Bo to przecież sama ciąża i narodziny dziecka to dla mnie prawdziwy piękny cud :)
Godzina "zero" zbliża się coraz większymi krokami, zostało nam jakieś 10 tygodni do porodu, a my coraz bardziej nie możemy się doczekać Synka :) Trudno, musimy się uzbroić w cierpliwość i czekać grzecznie jeszcze tych kilka tygodni, aż przyjdzie pora. A podejrzewam, że przy natłoku spraw, które teraz mamy na głowie ten czas minie błyskawicznie :)

wtorek, 16 lipca 2013

Czas wielu decyzji

Dużo się u nas ostatnio dzieje. Wiele spraw mamy do załatwienia i powoli zaczyna nas to wszystko przygniatać. Taki mamy akurat okres w życiu, że wszystko musimy robić na raz. Nie ma dnia, kiedy nie musielibyśmy podejmować decyzji albo kosztownych, albo takich na długie lata. Ciągle siedzimy i myślimy co będzie najlepsze, dlaczego jedno ma przewagę nad drugim, co będzie fajniejsze, użyteczniejsze, musimy myśleć długofalowo, uruchamiać wyobraźnię na wysokich obrotach, myśleć, szukać, kombinować, jeździć, pytać, czytać, zastanawiać się, analizować wszelkie za i przeciw, a później podejmować decyzje różnorakie, licząc jednocześnie na to, że są dobre. Przyznaję, nudy nie lubię, a obecny stan rzeczy na nudę w żadnym wypadku nie pozwala, jednak nawet jak dla mnie trochę już tego za dużo. Zaczyna nas to męczyć i wieczorami padamy jak muchy, ale trudno, trzeba przeczekać. Sprawy nie ułatwia też fakt, że jestem coraz większa, coraz szybciej się męczę i ogólnie trybiki jakoś nie pracują mi tak szybko jak jeszcze jakiś czas temu. Trochę mnie to dołuje, bo chciałabym pomóc Mężowi w pewnych sprawach i nie zostawiać go ze zbyt wieloma sprawami na głowie, bo widzę, że on momentami też ma już dość. Staram się jak mogę, ale nie zawsze daję radę, bo dodatkowo muszę myśleć o Synku i o tym, żeby w żaden sposób mu nie zaszkodzić. Pogoda też mi w tym nie pomaga, bo albo jest taki upał, że człowiek nie ma siły oddychać, albo ciśnienie leci na łeb na szyję i jego wysokość jest odwrotnie proporcjonalna do ilości chmur na niebie. O dziwo Synuś zdecydowanie woli chłodne dni i szaleje wtedy na całego :) Ale cóż, damy radę. Jeszcze tylko max. 12 tygodni :) Niedługo trzeba będzie zabrać się za wyprawkę dla Maluszka, więc dojdzie nam dodatkowy temat, choć myślę, że tutaj decyzje nie będą tak trudne i skomplikowane i to mnie zdecydowanie pociesza :)
Trzymajcie kciuki za nasze decyzje. Oby były dobre :)

piątek, 12 lipca 2013

Jak się ma za miękkie serce...

Sama nie wiem o czym dziś będzie... O naiwności, głupocie, zbyt miękkim sercu....? Chyba o wszystkim po trochę. Sami oceńcie, bo ja w zasadzie nie mam pojęcia jak to określić.
Wyobraźcie sobie Grupę - są to członkowie jednej rodziny, trzymający się razem na zasadzie towarzystwa wzajemnej adoracji, uważający się za najlepszych we wszystkim i traktujący innych z góry. Z wysokiej góry rzekłabym nawet. Oprócz Grupy jest jeszcze Osoba, spokrewniona z częścią członków Grupy. Grupa traktuje osobę tak, jak wszystkich innych wkoło, z bardzo wysoka i tylko czeka na jakiekolwiek potknięcie, nie tylko Osoby, ale kogokolwiek, żeby zbiorowo obrobić temu komuś d***. Ważne, żeby nikt nie miał lepiej niż ktokolwiek z Grupy - taką wyznają zasadę, a to czy ktoś na to ciężko pracuje, czy też nie jest już sprawą całkowicie drugorzędną. Albo nawet dalej niż drugo. Nevermind. Wracając do tematu. Osoba w zasadzie jest kimś, kto z reguły nie daje sobie w kaszą dmuchać i na złośliwe przytyki któregokolwiek z członków Grupy potrafi z miejsca odparować w taki sposób, że w pięty im idzie. I tak trzeba, choć Osoba nie ma pojęcia skąd zawsze ma na poczekaniu cięte riposty :P W każdym razie nie daje się i jak trzeba daje sobie radę. Ta Osoba. Żeby nie było, to wcale jej nie cieszy taki stosunek członków Grupy do niej, wręcz przeciwnie, często ją to złości, a nawet ich złośliwości sprawiają jej przykrość, ale co zrobić. Jakieś 2 tygodnie temu stało się tak, że wszystkich członków Grupy dotknęło wielkie nieszczęście. Któreś z nich w związku z tym potrzebowało pomocy. I kto pierwszy od razu, bez chwili namysłu zaproponował swoją pomoc? Właśnie Osoba... Niektórzy dziwili się temu, bo wiedzą, że gdyby sytuacja była odwrotna, członkowie Grupy nie przejęliby się ani trochę i wręcz zasiedliby rzędem z popcornem na kolanach obserwując z rozbawieniem jak też ten ktoś sobie poradzi, rzucając od czasu do czasu "Dobrze jej tak". Dziwili się niektórzy Osobie zadając jednocześnie pytanie "Po co to robisz? Wiesz, że oni nigdy by Ci nie pomogli". A Osoba odpowiadała tylko "Wiem, ale widocznie tak już ma". Gdzieś tam głęboko tylko kłuła świadomość, że oni mają 100% rację.... Osoba, o której piszę, to oczywiście ja, a Grupa to częściowo członkowie mojej rodziny, co gorsza dość bliskiej. Sama nie wiem czy takie zachowanie to z mojej strony naiwność, głupota czy jeszcze coś innego, ale wiem, że ja inaczej nie umiem. Najgorsza jest świadomość, że zawsze wyciągam do nich pomocną dłoń wiedząc jednocześnie, że to działa tylko w jedną stronę i gdybym to ja potrzebowała jakiejś pomocy, choćby niewielkiej, oni nigdy nie wyszliby z inicjatywą. Nie raz się o tym przekonałam. Niczego od nich nie oczekuję, bo nie o to chodzi. Po cichu liczyłam na zwyczajne i szczere "dziękuję" powiedziane prosto w oczy, zamiast wymuszonego "dzięki" rzuconego w przelocie i na odczepnego, żeby nie było... Cóż, takie życie. Jak zwykle wychodzi na to, że jak się ma za miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę... Smutne, ale prawdziwe.
Tak czy siak, mówi się trudno i żyje się dalej. Ja mam spokojne sumienie i poczucie dobrze spełnionego uczynku, a reakcja Grupy tylko o niej świadczy, co nie? :)

Miłego weekendu robaczki :)

czwartek, 11 lipca 2013

Sportowo

Ostatnio w TV co weekend można oglądać mecze Ligi Światowej siatkówki. Każdy oglądam z zapartym tchem jednocześnie bardzo żałując, że w tym roku nie jest mi dane tam być i kibicować na żywo. I pomyśleć, że kiedyś nie cierpiałam siatkówki :) Skutecznie zraziła mnie do niej nasza nauczycielka z podstawówki, która nie dość, że ciągle nas nią męczyła (na zmianę z bieganiem na profesjonalnym stadionie przy naszej szkole) i nie przyjmowała do wiadomości faktu, że nie wszyscy mogą być orłami w każdej dyscyplinie.I właśnie przez nią przez wiele lat sam dźwięk słowa "siatkówka" działał na mnie jak płachta na byka. Ale nadszedł taki dzień, że moje nastawienie zmieniło się o 180 stopni, dzięki mojemu kuzynowi - zapalonemu kibicowi siatkówki. Miałam wtedy chyba z 15 lat, a Dawid od zawsze był i nadal jest zapalonym kibicem. Zmusił mnie wtedy do obejrzenia z nim meczu od początku do końca i tak się wciągnęłam, że zostało mi tak do dziś. Najpierw szalałam przed telewizorem, a po jakimś czasie zaczęłam jeździć na mecze, początkowo z kuzynem i jego dziewczyną, później dołączył do nas Mężu i tak przez wiele lat MUSIELIŚMY zaliczyć przynajmniej jeden mecz reprezentacji. Wracaliśmy zawsze pełni wrażeń, a ja dodatkowo ze zdartym gardłem. W tym roku niestety nie mogliśmy jechać, raz ze względu na fakt, że kasę wolimy przeznaczyć na nasze gniazdko, a dwa ze względu na moją ciążę (a patrząc na to, co wyprawiam na meczach, nasz Synek mógłby się urodzić na trybunach :P). Pilnie śledziłam wszystko w TV i stwierdziłam, że to jednak nie to samo. Niby emocje podobne, ale brakuje mi strasznie całego tego huku, trąbienia, krzyku, muzyki.... całej otoczki. TV nie jest w stanie oddać tego, co dzieje się na takim meczu. Emocje i cała atmosfera naprawdę porywa człowieka całkowicie. Szkoda, że śledząc wszystko przed telewizorem słychać tylko brzęczenie :) Ale to nic, kiedyś sobie wszystko odbijemy, a później może dołączy do nas Synek i stanie się równie zapalonym kibicem, co jego rodzice :) Oczywiście nic na siłę, tylko jeśli będzie chciał :)

wtorek, 9 lipca 2013

Studniówka - kolejna w moim życiu ;)

Człowiek tak sobie siedzi i wypoczywa, albo biega i nie wypoczywa, albo zajęty na maksa jest i nawet nie zauważa jak mu kolejna Studniówka koło nosa śmignęła. Była już jedna maturalna, później była ślubna, a dziś patrzę i oczom nie wierzę - do przyjścia na świat Syneczka (tego planowego) zostało już mniej niż 100 dni. Jejuuu.... jakim cudem? :) Malutki chyba właśnie chce powiedzieć "Tak matka, nie dziw się, bo ja już duży jestem, o popatrz jaki duży!" i w myśl tych słów rozciąga mi się w brzuchu w poprzek pokazując się w całej okazałości. W ogóle chyba przyszła pora na Jego poranną porcję gimnastyki, bo cały brzuch aż mi skacze :) Super uczucie i widok. W ogóle a propos tego brzucha to powiem Wam, że ja wcale nie czuję, że jest już taki duży :) Mężu ostatnio nie może się napatrzeć na ten mój bębenek i odlicza dni do powiększenia naszej małej rodzinki :) Ja też :)
Dwa tygodnie temu Syneczkowi urodził się kuzyn i dziś wybieramy się w pierwsze odwiedziny. Fajnie, bo będziemy mieć z kuzynką dzieciaczki w tym samym wieku i chłopcy będą mieli towarzystwo do zabawy. Na razie wszystkie dzieci jakie mamy w rodzinie są już albo kilkuletnie (choć to wcale nie przeszkoda, bo jak nasi podrosną mogą się z nimi całkiem fajnie dogadywać), a jak już są takie małe około roku lub mniej to mieszkają daleko i widujemy się niezbyt często, więc tym bardziej obie cieszymy się, że mamy siebie "na miejscu". Muszę za chwilę wyskoczyć do miasta i kupić Małemu jakiś prezent. Przy okazji rozejrzę się troszkę za wyprawką dla naszego Malucha :)
Dobra, trzeba się zbierać bo to już prawie 10:30, a ja dalej w piżamie latam :P Czas goni, a ja mam dziś sporo zajęć :) Jutro postaram się znów napisać, tym razem bardziej na sportowo ;)

czwartek, 4 lipca 2013

Się dzieje

We wtorek byłam w Firmie zanieść aktualne L4. Kurcze, powiem Wam, że wiedziałam, że biedaki będą mieć full roboty, ale nie myślałam, że aż tak. W momencie kiedy szłam na zwolnienie to była jedyna zmiana, jaka szykowała się w naszym dziale. Była wyznaczona osoba na moje miejsce, kumata, ogarnięta i cieszę się, że właśnie ona mnie zastępuje, bo wiem, że sobie poradzi. Ale... no właśnie, jest jedno ale :) W zasadzie w pierwszym tygodniu mojej nieobecności okazało się, że będą jeszcze 2 zmiany, co pozostałym przysporzyło dodatkowej roboty. Między innymi nasza szefowa w końcu nie wytrzymała i ta ciemna i nieogarnięta dziewczyna, o której kilka razy pisałam wyleciała. W sumie się nie dziwię, bo na miejscu szefowej też bym ją wywaliła, i to już dawno, bo jeśli ktoś po 8 miesiącach "umie" dokładnie tyle samo co po tygodniu, uważa się za super inteligentnego pracownika, nie robiąc kompletnie nic i nie rozumiejąc nawet na czym dokładnie polega jego praca, to już raczej się nie zmieni. No... także już jej nie ma, ale jej obowiązki trzeba było przejąć, a niedługo znowu będą musieli szkolić nową osobę. Jednym słowem urwanie gwizdka. Nie żebym miała wyrzuty sumienia, że poszłam na L4 (teraz już na pewno nie dałabym rady wysiedzieć cały dzień przy biurku), ale szkoda mi ich, bo doskonale wiem, jak wygląda taka sytuacja, jaką teraz tam mają i kolorowe to nie jest. No ale co zrobić.
A wczoraj miałam pierwszą w życiu jelitówkę i mimo, że to była wersja bardzo light (rzyg jedynie 3 razy i mega ból żołądka przez 1,5 doby plus zawroty głowy przy każdej próbie podniesienia się do pozycji choćby "półsiedzącej" plus Synek buntujący się na zbyt rzadkie dostawy jedzenia) to powiem krótko - nigdy więcej nie chcę tego badziewia. Straszne to było, choć wiem, że mogło być o wiele gorzej. Jakieś dziadostwo chyba latało w powietrzu, bo kilkoro znajomych też wczoraj miało dokładnie to samo. Dziś jest już ok, dobrze się czuję, Synek zadowolony bo Hotel Mama znowu jest opcją All Inclusive, choć na razie w wydaniu dietetycznym, ale jest dobrze i to najważniejsze. Zaczyna się skwar i znowu jestem uziemiona do wieczora, bo nie chcę wychodzić przy takiej temperaturze. Ale cóż, damy radę :)
Na razie coraz bardziej nie możemy się doczekać narodzin naszego Cudu :) ale wiadomo, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Synuś niech sobie rośnie, my poczekamy :) Wierzcie albo nie, ale w przyszłym tygodniu zaczynamy 7. miesiąc (!!!). Na razie oglądam różne rzeczy, które musimy kupić, a od sierpnia planujemy wziąć się za zakupy. Muszę powoli zacząć robić miejsce w szafkach i w komodzie, żeby było gdzie schować to, co kupimy. I trzeba się powoli szykować na powiększenie rodziny :)))))