środa, 22 września 2010

ech... faceci ;)

Kilka dni temu kolezanka przypomniala mi pewne powiedzonko zaslyszane gdzies przez nas kilka lat temu. W zasadzie to nawet nie jest powiedzonko, a teoria zdajaca sie potwierdzac rzeczywistosc, szczegolnie wsrod otaczajacych mnie facetow - "Mezczyzna rozwija sie do 3. roku zycia. Pozniej juz tylko rosnie." :P Byc moze malpiszon ze mnie, ale zgadzam sie z tymi slowami w 1000...% :) Nie wiem jak Wasi faceci, ale moj B. mimo swojej doroslosci, czasami potrafi zachowywac sie jak przedszkolak :) Szczegolnie jesli chodzi o jego samochod albo jakikolwiek nowozakupiony gadzecik typu telefon, superplaskimegawypasiony telewizor czy sprzet grajacy. Kiedy tylko w lapki wpadnie mu cos takiego, cieszy sie jak malutkie dziecko. Musi wlasnorecznie sprawdzic do czego sluzy kazdy przycisk, co sie stanie jak wylaczy to, a wlaczy tamto, czy da sie zrobic tak albo moze jeszcze inaczej. Kiedy juz dorwie taka swoja zabaweczke, moznaby pomyslec, ze nie ma go w domu (chyba ze testuje glosnosc tego czegos :P ). Mozna do niego mowic, wolac, moglby obok niego wybuchnac granat, mogloby przejsc nad nim stado rozowych slonie, a on i tak niczego nie zauwazy, bo jest "bardzo zajety" :) Samochod pucuje godzinami, gdyby tylko mogl spedzalby caly dzien w garazu, a na noc przykrywal go kocykiem :P Nie powiem, z tego akurat sie ciesze, bo czasami i moje auto zalapuje sie na generalne porzadki i "wyblyszczanie" lakieru pod kazdym mozliwym katem :)
Widok mojego duzego-malego mezczyzny podczas takich zabaw (albo jak on to nazywa "podczas super waznych doswiadczen naukowych") zawsze przyprawia mnie o usmiech.
Bo wyglada wtedy tak slodko... :P Jak maly chlopczyk testujacy swojego nowego resoraka :) I jak tu nie kochac takiego pociesznego stworzonka? :)

piątek, 17 września 2010

Uniwersytecki podział na lepszych i gorszych

Kilka dni temu bylam na zakupach i stojac w kolejce do kasy uslyszalam (wcale nie podsluchiwalam - zeby nie bylo...:P ) wymiane zdan dwóch dziewczyn w wieku jakos tak 20-21 lat.
Dziewczyna 1: "Wiesz co... w sobote mam poprawke z (czegos tam... nie pamietam juz). Mam nadzieje, ze zalicze, bo jak nie to bedzie problem".
Dziewczyna 2: "Eeee.... co sie martwisz. Dlaczego mialabys nie zdac? Studiujesz zaocznie, wiec placisz. A jak placisz to przeciez logiczne, ze zdasz!"
Nie wiem co bylo dalej, bo nadeszla moja kolej przy kasie, ale rece mi po prostu opadly po tych slowach do samej ziemi. Skad w wielu ludziach (glównie studentach) takie przekonanie, ze skoro ktos studiuje zaocznie i placi czesne to ma totalny luz, kompletnie nie musi sie wysilac i ma wszystko podane na tecy z racji samego faktu, ze placi? Kiedys slyszalam, ze ktos znajomy wyrazil opinie, ze "studia zaoczne sie nie licza, bo co to za studia..., nie to co dzienne". Hmm... i tutaj sie niezgodze... Moim zdaniem na studiach zaocznych jest o wieeeeeeele trudniej, niz na dziennych. Wiem to sama z wlasnego doswiadczenia. Mialam ta okazje studiowac w jednym i drugim trybie, wiec mam mozliwosc porównania. Licencjat robilam dziennie, a mgr zaocznie i musze powiedziec, ze na mgr bylo o wiele ciezej. Po pierwsze bylo o wiele wiecej nauki, a przynajmniej ja uczylam sie wiecej, choc na jednych i drugich studiach poprzeczka zawieszona byla tak samo wysoko. Do tego pracowalam od poniedzialku do piatku, wracalam do domu zmeczona po calym dniu, chwile odpoczywalam, zrobilam co trzeba bylo zrobic w domu, a wieczorem siadalam do nauki (szczegolnie przed sesja). W soboty i niedziele od switu do nocy siedzialam na uczelni (bywalo, ze przez kilka weekendów z rzedu), raz zdarzylo sie ze przez 1,5 miesiaca przez to nie mialam ani chwili wolnego, a prace mgr pisalam nocami. Latwo na pewno nie bylo. Wykladowcy traktowali nas jako studentów gorszego gatunku, bo kto to widzial studiowac zaocznie. Liczba zajec byla o polowe mniejsza niz na dziennych, a ilosc materialu na egzaminy dokladnie taka sama. Wiec czego nam nie powiedzieli, musielismy szukac sami, a jak ktos nie znalazl, to juz jego pech. A co do zdawalnosci egzaminów to wcale latwo nie bylo. Jestem juz prawie 1,5 roku po obronie, a czesc mojego rocznika, do tej pory meczy sie ze zdaniem egzaminu, który na uniwerku obrósl juz legenda. I niech ktos im teraz powie, ze skoro placa, to dlaczego mieliby nie zdac.
Wiem, ze ta notka interesujaca nie jest, ale tak mi to nie dawalo spokoju, ze musialam sie z Wami tym podzielic. Z góry przepraszam, jesli ktos zasnal :P Obiecuje, ze sie poprawie.

środa, 15 września 2010

przewrotności ciąg dalszy

Zastanawiam sie usilnie i za nic nie moge zrozumiec jakim cudem jest juz polowa wrzesnia? Dopiero byl Sylwester, dopiero bylismy w górach na nartach, a tu niedlugo pojedziemy znów. Dopiero odliczalam tygodnie i dni do urlopu, a tu juz nie pamietam, ze na nim bylam i marze o kolejnym. Czas ostatnio zasuwa do przodu jak szalony i trzeba bardzo sie starac, zeby wykrasc mu chocby chwile dla siebie. Ostatnio nie dzieje sie u mnie w zasadzie nic ciekawego. Moze nie tyle nic ciekawego, co nic nowego. Powoli zapadam sie w rozkoszny spokój jesieni. Ale w zimowy sen nie mam zamiaru zapadac... Co to to nie :) Zreszta, nie za bardzo bede miala na to czas. W notce o przewrotnosci wspominalam, ze czekam na rezultat w jeszcze jednej sprawie. No i teraz juz wszystko wiem :) Rok temu jak szalona cieszylam sie z ukonczenia studiów i wymarzonej wolnosci. Nie moglam sie tego doczekac, a kiedy sie obronilam skakalam z radosci pod sufit. A teraz co zrobilam? Znowu zapisalam sie na studia... :P Ale tym razem tylko podyplomowe, które pozwola mi robic to, o czym zawsze marzylam i co (mam taka nadzieje!) bedzie mi sprawiac przyjemnosc. I dzieki czemu nie bede zalowac, ze wybralam taki kierunek studiów jaki skonczylam. Nie wiem jak tam bedzie, nie wiem czy sobie poradze, nie wiem czy nie porywam sie z motyka na slonce, ale przeciez do odwaznych swiat nalezy i nie zaszkodzi spróbowac. A nóz widelec sie uda jakos przebrnac przez te 2 semestry... :) Które, patrzac na ten uciekajacy czas, zleca jak z bicza strzelil. A w przyszłym roku bede miala sporo innych spraw na glowie... ;)

środa, 8 września 2010

Mol książkowy

Tak jest .... stuprocentowy mol książkowy to ja w całej swej okazałości. Uwielbiam czytać książki. Na studiach strasznie cierpiałam, kiedy nie mogłam czytać tego, co lubię i musiałam ślęczeć nad jakimiś nudnymi wypocinami, od których oczy same mi się zamykały po przeczytaniu pierwszych dwóch zdań. Ale tak to jest, jak ktoś sam na własne życzenie wkopie się w jakiś nudny (aczkolwiek przydatny w późniejszym życiu) kierunek :P Ale nic to... odkąd studia skończyłam, staram się nadrobić zaległości. Teraz, kiedy tylko mam czas, siadam sobie w domku w wygodnym fotelu albo w kąciku kanapy z kubkiem herbatki w jednej ręce i książką w drugiej i odpływam. Kiedy tylko mam ku temu sposobność, potrafię pochłaniać jedną książkę tygodniowo. Nie zawsze mogę czytać tyle, ile bym chciała, bo albo trzeba coś zrobić w domu, albo padam po calym dniu w pracy, no i B. też muszę poświęcić trochę czasu, żeby mi później nie marudził za uszami, że czuje się samotny, porzucony i zaniedbywany :P. Ale kiedy już trafi się chwila spokoju - odpływam. Uwielbiam krok po kroku poznawać świat bohaterów, wyobrażać sobie jak wyglądają, gdzie żyją, jak wygląda ich świat itd. I strasznie mi szkoda, gdy widzę, że stron do przeczytania ubywa w zastraszającym tempie. Jak już spodoba mi sie i wciągnie mnie jakaś dobra historia, chciałabym, żeby nigdy się nie kończyła. Nie lubię typowych romansideł w stylu harlequinna, choć miło jest, gdy w czytanej historii trafiają się jakieś uczucia. Wolę książki bardziej życiowe, najlepiej na faktach albo thrillery psychologiczne. Ostatnio przeczytałam 3, które mogę śmiało polecić
1. "Bez mojej zgody" - Jodi Picoult
2. "Nostalgia anioła" - Alice Sebold
3. "Krucha jak lód" - Jodi Picoult
Może nie jest to jakaś wyrafinowana literatura, ale mi się podobały :) No i oczywiście mój ukochany Paulo Coelho... jego książki chyba nigdy mi się nie znudzą, szczególnie cudowny "Alchemik". Fajna jest też książka "Spalona żywcem" Souad. Historia smutna, ale niestety prawdziwa.
Tak sobie ostatnio myślałam, że szkoda, że ludzie tak mało czytają. Szczególnie dzieci, którym przydaloby się rozwijanie wyobraźni w pozytywnym kierunku... Wiem, że u większości ludzi wynika to z przemęczenia, braku czasu i coraz bardziej zabójczych cen książek (niestety), ale moim zdaniem jeśli ma się taką możliwość, to warto. Ostatnio śmiejemy się z B., że muszę poczytać sobie trochę na zapas, bo jak kiedyś będziemy mieć dzieci, każda wolna chwila na odpoczynek będzie na wagę złota :)))

P.S. Mam wrażenie, że ta notka nie trzyma sie dziś kupy, ni d***.... :) ale najważniejszy sens został przekazany :P
AHA, zapomniałam dodać - piszcie, jeśli macie coś godnego polecenia :)))

piątek, 3 września 2010

przewrotna ze mnie dusza ;)

Tak tak... "przewrotna" to najodpowiedniejsze określenie tego, co właśnie stwierdziłam. Na czym ta moja przewrotność ma niby polegać?? Otóż już tłumaczę :)
Przez całe lato cieszyłam się z pięknej pogody i ciepełka (wyłączając dni kiedy piździło jak w listopadzie i lało niemiłosiernie). Marzyłam o tym, żeby lato trwało wiecznie, żeby przez cały rok było ciepło, słonecznie, kolorowo, żeby noce były takie ciepłe, a dni długie. Kiedy myślałam o jesieni, która wtedy wydawała mi się taka odległa, dostawałam mdłości. Ponieważ czas szybko mija, cichaczem, całkiem niespodziewanie przyszła ta nieszczęsna jesień. Nie widać jej co prawda jeszcze w kalendarzu, ale za oknem i owszem. A ja nawet się z tego cieszę... Sama się sobie dziwię i zastanawiam się, co mi strzeliło to mojego ptasiego łebka, ale naprawdę się cieszę. Miło będzie wracać do domu z myślą ze jest tam tak ciepło, podczas, gdy na dworze ziąb. Usiądę sobie w wygodnym fotelu z książką i kubkiem gorącej herbaty albo razem z B. będziemy oglądać filmy na DVD. A później przyjdzie zima i pojedziemy na upragnione narty. Ach już nie mogę się doczekać :) Ciekawe - starzeję się czy po prostu cieszę się życiem i zwykłą codziennością... :)
Moja przewrotność przejawia się w jeszcze jednej rzeczy, ale więcej powiem o tym jak sama będę wiedzieć co i jak :)