wtorek, 19 września 2017

Okrągły rok

Sezon na pociągających uważam za otwarty. Tym razem pociągająca jestem mła. Najważniejsze, że nie Junior, mam nadzieję, że pociągnie chłopak jeszcze trochę na nabytej odporności. W każdym razie tym razem padło na mnie i łeb mi po prostu pęka już trzeci dzień. Masakra jakaś. Dziś i tak jest już zdecydowanie lepiej niż wczoraj a to za sprawą dwóch, no dobrze trzech specyfików - krople do nosa + herbata z sokiem malinowym i cytryną + BABCINA NALEWKA MALINOWA. No już dawno mi ta nalewka tak nie smakowała jak ta wczorajsza. No po prostu rozkosze podniebienia, na dziś przewiduję powtórkę, no bo przecież trzeba się leczyć, co nie? ;) A jutro fryzjer :)) Już nie mogę się doczekać, bo zarosłam jak dziki zwierz i wstyd się już ludziom na oczy pokazywać. 

A tak w ogóle to chciałam Wam coś opowiedzieć.
W mojej obecnej Firmie zajmuję się między innymi rekrutacją pracowników. W sumie wreszcie mam pracę odpowiadającą mojemu wykształceniu (administracja i hr + tłumacz). Po 10 latach pracy :P Najpierw przez zupełny przypadek trafiłam do Logistyki, gdzie wszystkiego uczyłam się od podstaw, bo nie miałam nawet pojęcia co w ogóle znaczy słowo logistyka (miałam tylko ogólny zarys z ogłoszenia o pracę :P) . No i tak później ja sama, ale też przyszli pracodawcy w nosie mieli moje wykształcenie, a przy każdej rekrutacji najważniejsze było moje doświadczenie zawodowe. W sumie logiczne, bo jak ma się z czymś styczność w na codzień w praktyce, ma się o tym większe pojęcie niż po czystej teorii na studiach. No i tak przez łącznie 9 lat żeglowałam sobie po wzburzonych wodach tej logistyki. Zaliczyłam praktycznie każde oczko łańcucha dostaw - od sprzedaży, przez zamawianie konkretnych komponentów do produkcji, na współpracy i zawieraniu kontraktów z dostawcami kończąc. Najdłużej miałam do czynienia z klientami i wysyłką gotowych produktów i ta działka podobała mi się najbardziej. Lubiłam swoje stanowisko i klientów, z którymi współpracowałam. Później przeszłam na ciemną stronę mocy i w kolejnej pracy zamawiałam części pod produkcję. I powiem Wam, że to jest najbardziej niewdzięczne stanowisko w całej karuzeli firm produkcyjnych. Bo póki wszystko jest ok, to nikt człowieka nie dostrzega, a jak nie daj Boże opóźni się dostawa, wtedy tego człowieka widzą wszyscy i posyłają ciężkie gromy w jego kierunku, nieważne czy zawinił, czy nie. Najważniejsze, że nie ma części i najlepiej jakby przyniósł je w zębach :) Dlatego szybko się z tego wymiksowałam i zajęłam się dostawcami, a jak ta historia się skończyła, to już wiecie. Później była chwilowa przerwa w pracy ze względów zdrowotnych, a jak ponownie zaczęłam szukać pracy wysyłałam CV na różne stanowiska w mojej okolicy. Dostałam kilka zaproszeń na rozmowy kwalifikacyjne i tak biegałam z jednej na drugą, aż w końcu ostatnia z nich okazała się zdecydowanie inna od pozostałych. Bo pierwszy raz ktoś spojrzał na moje wykształcenie, a nie doświadczenie, które tak naprawdę są skrajnie różne. Pomyślałam sobie "O proszę, a to coś nowego". Po rozmowie, jak już wiedziałam jak miałoby to wyglądać i co miałabym robić, mocno zaciskałam kciuki, żeby coś z tego wyszło, bo bardzo chciałam dostać tą konkretną pracę. I tydzień później zadzwonił telefon, że tak chcą, żebym z nimi pracowała i w dodatku za tyle ile chciałam. Cieszyłam się jak małe dziecko, które dostało nową zabawkę, serio :)

I właśnie dziś mija rok od dnia, w którym ktoś dał mi szansę i w którym zaczęłam moją obecną pracę. O swoich wrażeniach pisałam już jakiś czas temu i zdania nie zmieniłam. Przyjęcie tej propozycji było naprawdę dobrą decyzją i mam nadzieję, że nigdy jej nie pożałuję. No, ale dobra, dość tego sentymentalnego tonu, bo ja w sumie nie o tym chciałam.
Jako że zajmuję się teraz między innymi rekrutacją pracowników, pomyślałam sobie, że podzielę się z Wami wrażeniami "zza stołu". No bo niby doświadczenie w rekrutacjach mam, tyle, że zawsze jako kandydatka. Na studiach mieliśmy ćwiczenia z rekrutacji, ale dopiero teraz mam okazję pracować na żywym organizmie :P I to prawda, że punkt widzenia zależy od punktu widzenia.
Przeprowadziłam już mnóstwo rozmów i dziś napiszę Wam o najbardziej wkurzających nawykach kandydatów:

- umawiają się na rozmowę, a później nie przychodzą - no to jest prawdziwa plaga. To chyba najbardziej mnie denerwuje. Czy tak ciężko jest zadzwonić i powiedzieć - "Nie mogę przyjść / sprawa jest już nieaktualna" ? Bywały takie dni, że od rana do końca dnia miałam umówione rozmowy i załóżmy na 10 zaplanowanych odbywało się 5-6. I nikt nie zadzwonił, żeby odwołać.

- jak już ktoś na rozmowę przyjdzie i jak się spodoba przychodzi czas na propozycję - ale... tu też pojawia się haczyk, bo ludzie nie odbierają telefonów :) Dzwonię raz, drugi, trzeci, na koniec wysyłam sms z prośbą o kontakt w sprawie rekrutacji. I cisza. A wystarczyłoby powiedzieć "Nie jestem zainteresowany".

- wysyłają aplikację, dzwonię, zapraszam na rozmowę i pada pytanie "A w ogóle gdzie to jest?" na co odpowiadam "W miejscowosci X". A taki ludź na to "Aaa to nie, ja mieszkam 100 km stamtąd". Czyli nawet nie wiedzą gdzie wysyłają. Bez komentarza :P

- Albo dzwonię "Dzień dobry, aplikował Pan do nas na stanowisko X, czy to nadal aktualne?" "Tak" "Czy możemy się umówić na spotkanie?" "Tak, a dowozicie pracowników" "Nie" "A to nie, dziękuję, bo ja nie mam czym dojeżdżać".... Hmm...

Takich perełek jest całkiem sporo, ale tak na szybko tylko te przyszły mi do głowy. Następnym razem opowiem Wam jakie cuda zdarzały się już na samych rozmowach :) Bywało wesoło.
Albo o teściowej Wam napiszę, bo mnie kobieta wkurza. Się zobaczy ;)

Miłego popołudnia.

środa, 13 września 2017

Szczerze o moim blogowaniu

Czytam namiętnie Wasze blogi i zawsze niecierpliwie czekam na nowe wpisy, które później pochłaniam z wielką ciekawością tego co u Was słychać. Wiele razy oglądałam zdjęcia, które zamieszczacie, nie zawsze zdjęcia Was samych, ale często zdjęcia Waszych bliskich czy Waszego otoczenia. I przyznaję, że bardzo to lubię.

Dlaczego w takim razie u mnie jest inaczej? Przez wiele wiele lat pisałam pamiętnik. Jak zaczęłam w podstawówce, tak skończyłam  na studiach. Mam je wszystkie do dziś, schowane głęboko, żeby nie dostały się w niepowołane ręce. Czyli w żadne inne oprócz moich. Był taki czas, kiedy chciałam je spalić, żeby nikt nigdy ich nie przeczytał, ale jednak trochę mi szkoda. Może kiedyś do tego dojrzeję. W każdym razie pisanie było taką moją terapią. Miałam wtedy trochę pod górkę, całkiem stromą górkę. Wiadomo - szkoła, nieszczęśliwe miłości, oprócz tego konflikty z ojcem, które z czasem przybierały na sile. Pisałam szczerze do bólu, przelewałam na papier wszystkie swoje żale i radości i nierzadko morze łez. Wydaje mi się, że dzięki temu udało mi się przetrwać ciężkie chwile, bo mogłam się "wygadać". Nigdy nie potrafiłam otwarcie wypłakiwać się na czyimś ramieniu i jeśli już pękałam, to wyrzucałam z siebie tylko mikroskopijną część tego, co rzeczywiście zatruwało mnie od środka. A w pamiętnikach pisałam absolutnie wszystko i chyba dzięki temu, że mogłam "powiedzieć otwarcie" o tym, co siedziało gdzieś głęboko we mnie, mogłam sobie jakoś poradzić z problemami. Bo jak już napisałam wszystko co chciałam, mogłam to przeczytać i spojrzeć na wszystko z boku, jak neutralny obserwator i często znajdowałam jakąś inną perspektywę, inny punkt widzenia, który pomagał mi znaleźć wyjście z pozornie beznadziejnej sytuacji. Przestałam pisać kiedy w Moim życiu pojawił się Mężu. To On sprawił, że się otworzyłam i wyszłam na powierzchnię jak ślimak ze skorupy. Powoli, ale konsekwentnie mnie otwierał, myślę, że całkowicie nieświadomie. Dzięki Niemu nauczyłam się mówić o tym, co mnie boli, a nie tylko pisać. Tylko Jemu mogłam powiedzieć absolutnie wszystko i nadal tak jest.

Pojawił się Mężu, przestałam pisać pamiętnik, ale nadal ciągnęło mnie do pisania. Tyle tylko,  że wtedy już nie chodziło o możliwość otwarcia się i przelania trosk na papier, ale o potrzebę dzielenia się swoimi radościami i zwykłą codziennością. I wtedy narodził się blog. Początkowo szło mi dosyć pokracznie, być może nadal tak jest, ale pokochałam to miejsce.
Prowadzę bloga już prawie 8 lat (co prawda z przerwą), a Mężu nie ma nim zielonego pojęcia. Dlaczego? Od samego początku moim założeniem była i nadal jest anonimowość. Stworzyłam to miejsce z myślą, że to będzie tylko moja przestrzeń, w której będę mogła pisać tak, jak kiedyś w pamiętniku, tylko z nieco inną tematyką. Chcę pisać na różne tematy, na tyle otwarcie, na ile jestem w stanie. Nie chcę podawać żadnych szczegółów, które mogłyby zdradzić kim jestem. Nie mówię tylko o własnych zdjęciach czy zdjęciach Juniora, ale także o zdjęciach mojej okolicy, widoków za oknem czy wnętrz w moim domu. Blog jest otwarty, może wejść tu każdy. Co prawda mogłabym go zamknąć i zaprosić tylko grono wybrańców, ale nie o to mi chodzi. Dzięki temu, że blog jest otwarty, jesteście i Wy, bo w jakiś sposób do mnie trafiłyście i - co mnie bardzo cieszy - zostałyście. No, ale właśnie dzięki temu, że blog jest otwarty i może na niego wejść każdy, gdybym zamieszczała na nim zdjęcia, ktoś mógłby rozpoznać jakieś szczegóły, które pomogłyby mu odgadnąć kim jestem. A tego bym nie chciała. Dlaczego? Nie wiem, nie czułabym się z tym komfortowo. Niby nie piszę nic złego, żadnych postów, w których piszę konkretnie i jawnie o kimś, albo przynajmniej staram się tego nie robić. Gdyby moi Czytelnicy wiedzieli kim jestem, zawsze zastanawiałabym się czy jest wśród Was ktoś znajomy. I już zawsze w trakcie pisania analizowałabym jak to, co mam zamiar napisać, zostanie odebrane, czy ktoś jakiejś wzmianki na czyjś temat nie odbierze osobiście itp. Jednym słowem ujawniając się sama podcięłabym sobie skrzydła. Pamiętam jak po mojej relacji ze ślubu czy po tym jak urodził się Junior niektóre czytelniczki prosiły o to, żebym dodała jakieś zdjęcia, ale twardo trzymałam się swojego postanowienia i mam zamiar trzymać się go nadal. Złamałam się tylko raz, w sumie całkiem spontanicznie, publikując zdjęcie mojego ciążowego brzucha :P ale na nim oprócz brzucha widać tylko ścianę :P
Chcę pisać na różne tematy, chcę być z Wami szczera, choć przyznaję, że czasem pomijam pewne szczegóły (cóż, taka już chyba moja natura... ;) ). Jedno jest pewne - pisanie po tylu latach jest moją pasją. Raz wychodzi mi lepiej, raz gorzej, ale chcę pisać i chcę nadal Was poznawać, a to chyba najważniejsze. I mam nadzieję, że wiedząc to, co tu dziś napisałam jeszcze długo będziecie mnie odwiedzać i wybaczycie mi monotonię moich postów - tylko literki, literki i jeszcze raz literki ;)

wtorek, 12 września 2017

Wiosna-lato-jesień-zima

Stwierdzam uroczyście, że się starzeję. Serio. Wychodzimy sobie ostatnio z koleżanką z pracy. Wyszłyśmy przed budynek, głęboki wdech i ona mówi "ale już pachnie jesienią". Kiedyś na samą myśl byłoby mi żal, że już koniec lata itd, a teraz? W sumie po części dalej jest mi żal, ale jakoś tak inaczej. Wiadomo, kiedy człowiek chodził do szkoły, koniec lata oznaczał koniec wakacji, koniec wolności i powrót do codziennego kieratu. Teraz po części dalej mi szkoda, ale bardziej ciepła i długich jasnych wieczorów, które można spędzić w ogrodzie. Z drugiej strony cieszę się na tą jesień, cieszę się na kolorowe drzewa, na inaczej pachnące powietrze, wieczory pod kocykiem z kubkiem ciepłej herbaty w rękach i z książką na kolanach. Jakoś tak mnie wzięło :P Kiedyś moją ulubioną porą roku było oczywiście lato - z wiadomych względów. Teraz nie wiem czy umiałabym powiedzieć jaką porę najbardziej lubię, bo w sumie w tej chwili każda pora roku ma w sobie to coś. Jednym słowem się starzeję :P

Tydzień temu w weekend byliśmy w Szklarskiej Porębie. Jakoś tak spontanicznie wyszło po śniadaniu, że postanowiliśmy sobie wyskoczyć na wycieczkę. A że mamy bardzo blisko, bo tylko godzinkę jazdy, więc to żaden problem. No więc zjedliśmy śniadanie, ogarnęliśmy szybko chałupę i pojechaliśmy. Junior był tam w sumie drugi raz, ale pamiętał tylko wodospad i rybki w hotelu :P Wypad krótki, więc i chodzenia niewiele, ale zaliczyliśmy Wodospad Szklarki, spacer po lesie i po mieście, no i oczywiście "Ślizgawkę". I powiem Wam, że strasznie mi brakowało takiego prawdziwego górskiego powietrza. Zanim urodził się Junior jeździliśmy w góry dość często, przynajmniej dwa-trzy razy do roku. Zimą obowiązkowo na narty, a wiosną/latem/jesienią ot tak sobie, głównie do Karpacza, żeby wejść na Śnieżkę i ogólnie pokręcić się po okolicy. Jak urodził się Junior zrobiło nam się trochę nie po drodze z górami, a szkoda. Mam nadzieję, że niebawem nadrobimy zaległości, bo jak człowiek przypomni sobie jak to jest, nagle zdaje sobie sprawę, że mu tego brakuje. Tak samo było z moją przerwą w blogowaniu :P
A ostatni weekend minął nam pod znakiem techniki rolniczej, ze względu na Juniora, który przeżywa wycieczkę do tej pory :P
Dziś za to mam zamiar zrobić jakiś szybki obiad i lecę na ogródek walczyć z chwastami, głównie z babką. No tak mi się to dziadostwo rozsiało po trawniku, że głowa mała. A nie po to przez 3 tygodnie dzień w dzień grabiliśmy cały ogród, wydłubywaliśmy każdy kamyczek z ziemi, żeby przygotować ją na sianie trawy. Nie po to harowaliśmy, żeby trawnik wyglądał tak, jak teraz, żeby jakieś zielsko mi go bezkarnie zarastało. Co to, to nie! To oznacza wojnę. Zaopatrzyłam się w ciężką artylerię i będę dziś po południu rwać jak leci, a co! ;)
A jutro zebranie u Juniora.

Miłego popołudnia Wam życzę. 

poniedziałek, 4 września 2017

O prawie-czterolatku

Zbierałam się do tego posta od środy. Napisałam cztery zdania i nie miałam kiedy go dokończyć, ale wreszcie się udało :)
Za odrobinę ponad miesiąc Junior skończy 4 (!) lata, a że dawno o Nim nie pisałam, to pomyślałam, że przydałoby się małe sprawozdanie.
To prawda, że upływający czas najlepiej widać po dzieciach. Jak dziś pamiętam jak szalał w moim brzuchu i wpychał mi stopy pomiędzy żebra. W sumie nadal wpycha mi stopy miedzy żebra kiedy siedzi koło mnie i ogląda jakąś bajkę, tylko teraz już od zewnątrz :P
Junior ma 102 cm wzrostu i waży 17 kg. Więc jest taki w sam raz :)
Kiedy patrzę na Niego naprawdę nie mogę się nadziwić, że jest już taki duży. Od półtora roku chodzi do przedszkola. Miał mały kryzys, kiedy rok temu we wrześniu zmieniła im się wychowawczyni. Płacz był przez 2 miesiące, bo tęsknił za poprzednią Panią, ale teraz w przedszkolu świata nie widzi poza obecną Panią (która nawiasem mówiąc jest naprawdę super!). Ma swoich dwóch ulubionych przedszkolnych kolegów, o których opowiada praktycznie na okrągło. Nawet jak bawi się z ulubionym sąsiadem (w sumie jedynym w jego wieku) to opowiada mu o swoich kolegach z przedszkola :P Na szczęście z sąsiadem dogadują się równie dobrze.
Odkąd Junior jest przedszkolakiem zmienił się niesamowicie. Jest bardziej otwarty na nowości, ma praktycznie fotograficzną pamięć, łapie wszystko w lot. Widać, że ma typowo analityczny umysł, choć lubi też malowanie farbami czy zabawy ciastoliną. No i uwielbia czytać (to akurat po mamusi :P). Codziennie musimy obowiązkowo pochłonąć dwie opowieści na dobranoc i jak się uda to czytamy też po południu.
Bardzo szybko łapie angielski i staram się to wykorzystywać. Lubi oglądać bajkę "Dora i przyjaciele" i podłapał z niej już mnóstwo angielskich słówek. Staram się przemycać ich coraz więcej w trakcie zabawy i widać, że łatwo wchodzą Mu do głowy. Sam często pyta jak co się nazywa po angielsku i powtarza po kilka razy, żeby zapamiętać.
Ma mega wyobraźnię. Potrafi opowiadać takie niestworzone historie w tak przekonujący sposób, że czasem sama już nie wiem czy mówi prawdę, czy zmyśla :P
Może nie jest niejadkiem, ale ma swoje ulubione dania, a do wszelkich nowości podchodzi z duuuużym dystansem i bardzo trudno go przekonać do spróbowania nowych rzeczy. Bo przecież nie lubi :) Ma takie dni, że skupie jak wróbelek, ale są i takie, gdzie nie nadążam robić mu różnych przekąsek, bo ciągle jest głodny :P
Jest baaardzo wrażliwy. Jak komuś dzieje się krzywda, od razu leci przytulać i pocieszać. A jak słyszy coś smutnego, potrafi się żałośnie rozpłakać w poczuciu solidarności :P
Kocha Lunę. Pierwsze co robi po powrocie z  przedszkola, to biegnie się z nią przywitać. I generalnie uwielbia się z nią bawić. Z wzajemnością.
Jest mega śmieszkiem i żartownisiem i jest pierwszy do wygłupów i jak to On mówi "robienia psikusów"
Żeby nie było tylko słodko, Junior ma oczywiście też swoje mroczne oblicze.
Jest strasznie uparty. Jak coś sobie wbije do głowy, to będzie robił wszystko, żeby postawić na swoim. W mało istotnych kwestiach raczej odpuszczamy, ale też staramy się nie pozwalać wejść sobie na głowę.
Zagonienie Go do sprzątania graniczy z cudem. Czasem zdarza Mu się posprzątać ot tak po prostu, ale zazwyczaj każde sprzątanie okraszone jest mega marudzeniem i narzekaniem jakie to jest trudne... Nikt nie powiedział, że będzie łatwo, Synu :P
Bunt dwulatka przerodził się w bunt czterolatka i czasem zdarzają się histerie o nic, zazwyczaj pod wieczór, kiedy po całym dniu wrażeń bateryjki są już na całkowitym wyczerpaniu i ciężko jest ogarnąć rzeczywistość. Na Juniora najlepszym sposobem jest przeczekanie albo odwrócenie uwagi. Im bardziej zwraca się uwagę na Jego lamenty, tym bardziej On się nad sobą rozczula i coraz bardziej się nakręca. Więc czasem albo nie reagujemy wcale, albo próbujemy Go zagadać czymś innym, żeby zapomniał o co Mu chodziło. Zazwyczaj robimy to drugie, no chyba, że nasze nerwy też są już na wyczerpaniu, wtedy po prostu się wyłączamy :P
Generalnie Junior jest naprawdę świetnym chłopcem, który wiele nas już nauczył i na pewno jeszcze wiele nauczy. I w sumie nie pamiętam już jak to było, kiedy Go nie było :)))