wtorek, 27 marca 2018

Zapach Wielkanocy

Bardzo lubię ten czas w roku, tak przed Bożym Narodzeniem, jak i przed Wielkanocą. Powietrze tak pięknie pachnie przygotowaniami i ten zapach jest jedyny w swoim rodzaju. Przed Bożym Narodzeniem choinka, pierniki, pomarańcze i bigos, a teraz przed Wielkanocą babki drożdżowe, hiacynty i biała kiełbaska. Mmmm uwielbiam. W sumie u nas w tym roku za wiele w święta nie będzie się działo, bo w oba dni i tak będziemy poza domem, więc nawet nic nie gotuję. Mężu coś mi miauczał, że zjadłby mojego sernika (ot taka "subtelna" aluzja :P), to się zlituję i szybko mu ten sernik zakręcę. Mam taki przepis od Mamy. Mało roboty, a efekt powalający i jakoś tak fajnie mi wychodzi, że zawsze wszystkim bardzo smakuje i znika w mgnieniu oka. Mama robi z tego samego przepisu, a wychodzi całkiem inny. Wczoraj umyłam swoją połowę okien dostępnych z podłogi, dziś Mężu ma ogarnąć te, do których trzeba się wspinać, wieczorem powiesimy firanki na dole i praktycznie po robocie. Zostanie tylko posprzątać w sobotę. W piątek obiecałam Juniorowi wagary od przedszkola i będziemy robić pisanki. W sobotę przed południem pójdziemy z koszyczkiem i będziemy gotowi na świętowanie.

W zeszłym tygodniu Mężu marnotrawny powrócił z drugiego końca świata na łono rodziny. Powiem Wam, że dwutygodniowa delegacja dała nam obojgu w kość. Mężowi psychicznie, bo tęsknił, a mi dodatkowo jeszcze fizycznie, bo wszystko było tylko i wyłącznie na mojej głowie. Nic takiego, ale w 7. miesiącu ciąży ogarnianie choćby pieca w kotłowni, szalonego psa i Juniora jest nieco utrudnione :P Nie było źle, broń Boże nie narzekam i nie mam zamiaru żalić się jaka to ja biedna jestem :P Miałam w planie wziąć się za nową książkę, ale nie dałam rady, bo wieczorami padałam zazwyczaj razem z Juniorem. Jak Mężu wrócił działałam jeszcze na podwyższonych obrotach, ot siła przyzwyczajenia, ale po dwóch dniach czułam się jak króliczek Duracell, któremu ktoś bez żadnego ostrzeżenia wyjął baterie. I tak przez kilka dni. Na szczęście wróciłam już do normalności :P

Po świętach planujemy wybrać się na zakupy dla Mniejszej, która od tej pory na potrzeby bloga będzie nazywana Lusią. Nie ma to nic wspólnego z jej imieniem, po prostu kiedyś w jakiejś książce bohaterka była Lusią i tak mi się jakoś dziś przypomniało i wpadło w ucho. Więc będzie Junior i Lusia :) W każdym razie planujemy wreszcie zakupy. Nie powiem, uległam już pokusie i kilka dziewczęcych ubranek kupiłam, no nie mogłam się oprzeć, bo były takie słodkie, że nie mogłam przejść obok obojętnie :P. Teraz zostały do kupienia takie rzeczy jak butelki, smoczek, kilka bodziaków, kosmetyki i tego typu rzeczy. Lista zrobiona, czeka na realizację. A za kilka tygodni zacznie się wielkie pranie, prasowanie i pakowanie torby do szpitala. Bo to już ostatnia prosta, 31 tydzień już trwa. Nie wiem kiedy to zleciało :)

Tymczasem uciekam na herbatkę. 

sobota, 17 marca 2018

Czasem słońce, czasem... śnieg

Nosz w dupę jeża, że tak powiem. Po kiego czorta ta zima wróciła? Jeden wiosenny weekend tak mnie nakręcił, że teraz ciężko mi się pogodzić z tym, że nas totalnie zasypało. Przez całą zimę nie było ani płatka, a tu nagle niespodzianka na koniec sezonu. W ciągu jednej doby spadło tyle śniegu, że sięga mi do połowy łydki. Wiedziałam, że ma być biało, ale nie sądziłam, że aż tak. Jak zaczęło u nas sypać wczoraj koło 13, tak skończyło dziś koło 15. Zanim przed południem odśnieżyłam auto miałam pełno śniegu w butach 😜 ale wszystkie negatywne emocje poszły w zapomnienie jak zobaczyłam jaką Junior miał z tego radość. W zasadzie nie widział jeszcze takiej ilości śniegu. Odkąd się urodził nie było prawdziwej zimy, a jak już pojawiał się śnieg to raczej symbolicznie. Więc jak dziś wypuściłam się z Pierworodnym na podwórko, tak nie mogłam go zagonić do domu. Wytarzał się w śniegu od stóp do głów. Policzki miał czerwone jak dojrzałe pomidory i tak się cieszył jak tylko tylko dzieci potrafią. Aż samej mi się udzieliło 😜 ciekawe jak długo ten śnieg poleży.

W poniedziałek odbieramy Męża z lotniska.  W końcu, bo już zatęskniliśmy. My za nim, a on za nami. Mam nadzieję, że do tej pory drogi będą doprowadzone jako tako do porządku. Na lotnisko mamy 40km, niby niewiele, ale przy takiej pogodzie to jednak trochę. Oby się poprawiło, to jakoś dotrzemy 😉

Ok, Junior już śpi, a ja zabieram się za nową książkę, bo mruga do mnie z regału 😜 tym razem biblioteczka serwuje książkę "Cudowny chłopak". Podzielę się wrażeniami jak skończę.

Miłej niedzieli 🙂

środa, 14 marca 2018

Nie rozumiem

Jeszcze dziś będzie tematyka dzieciowa, ale obiecuję, że następnym razem dam Wam odetchnąć :P Po prostu dowiedziałam się o czymś, czego kompletnie nie rozumiem i być może Wy rozjaśnicie mi w głowie.

Moi rodzice mają sąsiadów. W sumie wszyscy mają jakichś sąsiadów (:P), ale tamci są dość specyficzną rodziną. Przede wszystkim są bardzo, bardzo, BARDZO religijni, ale nie w tym rzecz, choć może ma to zasadniczy wpływ na to, o czym chcę napisać. Normalna rodzina, żadna patologia. Oboje mają lat 48. Przez wiele lat mieli tylko jedną córkę, która dziś ma 21 lat. Jakieś 6-7 lat temu urodziło im się drugie dziecko i chyba wtedy wszystko się zaczęło. Zaznaczam, że oboje byli wtedy już po 40stce, ale wiadomo, zdarza się i tak. Żadna sensacja. Po niecałych dwóch latach urodziło się kolejne dziecko. Niecały rok później kobieta znowu była w ciąży, ale nie donosiła jej i dziecko zmarło. Po kolejnym roku urodził się chłopczyk z zespołem Downa i dość poważną wadą serca. Kobieta miała wtedy już lat 45. Dziś ten chłopczyk ma około 3 lat. W zeszłym roku mając lat 47 nie donosiła kolejnego dziecka (już szóstego w kolejności). W tamtym tygodniu rozmawiałam z jej mamą. Okazało się, że najstarsza córka tych ludzi miesiąc temu urodziła dziecko, więc oni zostali dziadkami. Spoko, taka kolej rzeczy. A kobieta, mając teraz lat 48, znowu jest w ciąży...
Żeby nie było - ja broń Boże nie mam nic przeciwko rodzinom wielodzietnym. Wręcz przeciwnie - jeśli ktoś chce, ma ku temu odpowiednie warunki i środki, żeby zapewnić dzieciom godziwy byt, to proszę bardzo. Niech mają tyle dzieci ile chcą. ALE... w pewnym momencie, jak ten, o którym pisałam do głosu powinien dojść zdrowy rozsądek. Prawie 50 lat na karku to moim zdaniem nie jest już odpowiedni wiek na rodzenie dzieci, tym bardziej jeśli natura daje znać, że hola hola, nie tędy droga. Jeśli dzieci rodzą się chore, albo jeśli nie jest się w stanie ciąży donosić, to chyba najwyższa pora powiedzieć dość. Nie mam pojęcia i nie potrafię zrozumieć czym Ci ludzie się kierują. Wiara wiarą, nawet najbardziej zagorzała, ale czasem trzeba spojrzeć na życie trzeźwym okiem. 
Przynajmniej tak uważam. A może się mylę? Co myślicie?

poniedziałek, 12 marca 2018

Ufff...

Jak w tytule... ufff... wreszcie udało mi się jako tako ogarnąć. Nie mogłam zebrać się do pisania, nie miałam natchnienia, a jak już miałam natchnienie, to nie miałam siły. Wyprawiliśmy z Juniorem Męża i Tatę w daleki świat na wyjazd służbowy i urzędujemy w domu sami. Przez ten czas kiedy mnie tu nie było, a w zasadzie byłam tylko z doskoku, starałam się ogarnąć rzeczywistość, w której wszystko jest tylko na mojej głowie. Wszystko, czyli to co zwykle plus piec, kompleksowa obsługa Juniora nierozłożona na dwie osoby, zawożenie, przywożenie, pies i wiele, wiele innych. Wieczorami generalnie padam na twarz i nie mam siły ruszyć ręką. Jeszcze 10 dni takiego kołowrotka, a później Mężu wraca na łono rodziny. Rok temu też mieliśmy taki czas, że był w dłuższej delegacji, ale wtedy było zdecydowanie łatwiej, bo nie byłam w 7 miesiącu ciąży :P i  nawet za bardzo nie odczuwałam jakiegokolwiek zmęczenia. No ale co, my nie damy rady??? Jasne, że damy :P

A co u nas nowego? Hmm... mniejsza rośnie, fika w brzuchu bardzo śmiało. Jest już całkiem spora, tydzień temu ważyła już ponad kilogram, a ja od początku ciąży mam tylko 5 kg na plusie. Całkiem nieźle jak na 7. miesiąc ciąży. Ostatnio mam problem z jedzeniem. Jem bo muszę, ale tak naprawdę wcale mi się nie chce, więc moja waga ma z tym związek. Nie pamiętam ile przytyłam na tym etapie z Juniorem, ale na finiszu miałam +15 kg, ciekawe jak będzie tym razem. Przed nami ostatnia prosta. Doktorek kazał mi już zacząć liczyć ruchy, a mi powoli zaczyna włączać się syndrom wicia gniazda. Jak Mężu wróci mam zamiar zacząć ogarniać przestrzeń. Musimy porządnie posprzątać jedno pomieszczenie po drugim, umyć okna i wyprać firanki. Łatwo dostępne okna mam zamiar umyć sama, ale z resztą będzie musiał sobie poradzić Mężu, bo nie jestem na tyle zgrabna, by skakać po meblach :P Zresztą nawet nie mam nawet takiego zamiaru :P Jak by nie patrzeć niedługo święta, więc tak czy siak trzeba zrobić porządne wiosenne porządki. Za jakiś miesiąc chcę zamówić wózek, żeby mieć go w domu na początku maja. Biorąc pod uwagę czas oczekiwania akurat się wyrobimy. Po świętach chciałabym też wybrać się na zakupy dla Mniejszej, żeby mieć już wszystko to, czego nam brakuje i nie biegać po sklepach na ostatnią chwilę.

Junior póki co bardzo, bardzo, bardzo cieszy się na pojawienie się siostry. Nie jest jeszcze świadomy tego, jak wiele rzeczy się zmieni. Staramy się go maksymalnie na to przygotować, opowiadamy jak to będzie mniej więcej wyglądać w praktyce, włączamy go maksymalnie we wszystko co jest związane z Mniejszą, żeby poczuł się jak ważny Starszy Brat. Sam wybrał dla niej kolor wózka (na szczęście ma taki sam gust jak Mamusia :P), przegląda ze mną rzeczy, które musimy kupić dla Mniejszej, mówi co Mu się podoba. Ostatnio jak byłam z nim na zakupach to sam z własnej inicjatywy przyniósł mi skarpetki dla Niej, "bo one są takie słodkie". Swoją drogą wybrał naprawdę śliczne ;) Bardzo chciałabym, żeby mu tak zostało, ale psychicznie przygotowuję się na to, że kryzys nadejdzie i trzeba będzie jakoś sobie z nim poradzić. Póki co doszkalam się teoretycznie w tym temacie, a jakie metody zadziałają w praktyce to się dopiero okaże. Jeśli macie jakieś sprawdzone sposoby dajcie znać, będę robić notatki ;)

Tiaaa... miałam skończyć pisać posta i iść na spacer, ale nic z tego. Właśnie zaczęło padać... super. Wczorajsza piękna pogoda trochę nas rozpieściła i liczyłam na to, że już tak zostanie, ale jak widać nic z tego. A jak rano usłyszałam, że w weekend ma padać śnieg, to myślałam, że się rozpłaczę. Tak mi się już chce ciepełka i słońca. Chcę wskoczyć już w lekkie balerinki i sweterki, bo ostatnio wiązanie butów sprawia, że sapie jak stary parowóz i zanim ubiorę się do wyjścia mam dość ;P

Ok, pora kończyć. Muszę się zaraz zbierać na zakupy, a później po Juniora do przedszkola.
Miłego poniedziałku.