czwartek, 20 lipca 2017

Zaczynam odliczanie :) 7

Wczoraj w drodze z pracy do domu skorzystałam z okazji, że nie ma ze mną ogona w postaci dwóch marudzących osobników płci męskiej i pojechałam na zakupy do Lidla (jak dobrze, że mam go po drodze :P). Spokojnie pochodziłam sobie między półkami, wzięłam to co było potrzebne, pilnując się jednocześnie, żeby nie przesadzić z ilością, bo za tydzień ruszamy na nasze polskie Karaiby ;) więc brałam tylko to co najpotrzebniejsze do wyjedzenia resztek z lodówki. Dotarłam do kasy, zapłaciłam, wzięłam gazetkę i pojechałam do domu. Wieczorem przypomniałam sobie o gazetce i zaczęłam ją przeglądać (bo lubię, o!). Przerzuciłam kilka stron i normalnie zdębiałam. Patrzę jeszcze raz na zawartość stron i datę. Artykuły szkolne - zeszyty, pisaki, kredki itp. W POŁOWIE LIPCA!! Czy to nie jest lekka przesada? Ledwie wakacje się na dobre zaczęły, a sklepy już sprzedają zeszyty na powrót do szkoły? Bez sensu... Jeszcze trochę i od września będziemy słuchać "Last Christmas", coby się wczuć w nastrój (chociaż kto wie, może lepiej nie pisać tego w miejscu publicznym, bo jeszcze komuś spodoba się ten pomysł). Masakra jakaś. Ja rozumiem, że takie rzeczy kupuje się z wyprzedzeniem - ale w połowie lipca?? Pamiętam jak w zamierzchłych czasach, kiedy chodziłam do podstawówki, w tak zamierzchłych, że obowiązywał jeszcze system 8+4 (hmm... choć w sumie skoro wróciliśmy do punktu wyjścia w systemie edukacji, to mogę udawać, że to wcale nie było tak dawno, a co!) i kiedy jeździłam jeszcze na zorganizowane wakacje wyglądało to nieco inaczej. W lipcu zawsze jeździłam na kolonię lub obóz, a na początku sierpnia ruszaliśmy z rodzicami nad morze. Wracaliśmy zazwyczaj tuż po połowie sierpnia, niecałe 2 tygodnie przed końcem wakacji. Zawsze zatrzymywaliśmy się w takim dużym Tesco niedaleko domu i robiliśmy zakupy, żeby uzupełnić lodówkę po dwóch tygodniach nieobecności w domu. I wtedy braliśmy też zeszyty i inne pierdoły potrzebne do szkoły. Ale to było kilkanaście dni przed rozpoczęciem roku szkolnego. Sklepy powariowały, naprawdę. Choć w sumie muszę przyznać, że kilka razy zdarzyło się, że obok pamiątek z wakacji typu muszelki i inne kurzołapy przywiozłam też podręczniki szkolne :P W mieście kilka km od miejscowości, do której zawsze jeździliśmy była taka księgarnia, w której zawsze można było dostać te podręczniki, których u nas za cholerę nie można było namierzyć. Więc nie było innej opcji, trzeba było brać i już. Ale to się nie liczy :P Tak swoją drogą w przyszłym tygodniu czeka nas jeszcze wypad do Rossmanna po kosmetyki potrzebne na wyjazd, bo jak wczoraj przeglądałam szafki stwierdziłam, że wszystko jak na złość się kończy i trzeba uzupełnić zapasy.

A co u nas? Mężu dostał swoją bez-kluczową nauczkę. Co prawda nie zmókł, ale potulnie czekał na tarasie i chyba dotarło do Niego co zrobił źle, jako że po południu jeszcze raz w mało kulturalny sposób wytłumaczyłam mu o co chodziło. W każdym razie przeprosił (kilka razy i to jeszcze jak! :P) i jest ok. Ogarniamy w domu i koło domu co jest do ogarnięcia przed wyjazdem i ruszamy wypoczywać. Ja urlop mam już od poniedziałku, więc zaczynam wtedy wielkie pranie, a chłopaki będą mieli kategoryczny zakaz zużywania większej ilości ubrań niż to absolutnie konieczne. Stęskniłam się już za morzem. Cieszę się, że jedziemy, naładujemy baterie na cały rok i pooddychamy TYM powietrzem. Całe życie spędzam wakacje nad morzem i zawsze, absolutnie ZAWSZE pierwsze co robię po wyjściu z auta, to głęboki wdech. Zaciągam się tym powietrzem jak ćpun i zawsze jestem w szoku, że mam tak pojemne płuca. U nas w połowie tego wdechu już by mnie zatkało, a tam można ciągnąć i ciągnąć :) Cudownie :)

piątek, 14 lipca 2017

Krótko, ale mimo wszystko pozytywnie ;)

Dzisiejszy dzień od rana był taki, że miałam ochotę pierdzielnąć drzwiami i iść w cholerę. I bez kija nie podchodź. Bo najpierw Junior wstał lewą nogą i urządzał jazdy, bo nic mu nie pasowało począwszy od sposobu rozsmarowania dżemu na chlebie, na kolorze skarpetek kończąc. Ok, zdarza się. Zacisnęłam zęby i wyłączyłam umysł na jęki dobiegające do moich uszu co kilka sekund, choć ciśnienie systematycznie mi rosło i osiągnęło już imponujący poziom. Ale już jak Mężu zaczął swoją litanię (zadzwoń tu i tu, zapytaj o to i o to, a i jeszcze mogłabyś sprawdzić czy...), to już nie zdzierżyłam i powiedziałam, że nie będę się bawić w głuchy telefon i przekazywać jednej stronie co powiedziała druga. Oczywiście mój komentarz wywołał wielkie mężowe oburzenie zwieńczone stwierdzeniem "jakoś inne kobiety (i tu oboje wiemy kogo miał na myśli, bo wczoraj o niej rozmawialiśmy) potrafią załatwić takie rzeczy". Osz ty kurde...%&$&%$$$... tutaj przegiął pałkę dość konkretnie. Powiedziałam mu, że jak mu nie pasuje, to niech sobie taką babę znajdzie i się z nią ożeni, o!. I jednak pierdzielnęłam tymi drzwiami i wyszłam do łazienki. W tym czasie Mężu się zebrał i pojechał do roboty. Ogarnęłam siebie, Juniora i wyszliśmy. Ja zadowolona, bo w robocie sobie odpocznę psychicznie. No i zapięłam Młodego w foteliku, wsiadam sobie do samochodu, patrzę... a tam w korytku leżą mężowe klucze od domu, a drugie są u mnie w torebce... hłe hłe hłe... i momentalnie mi się humor poprawił :)))))))) A czemuż to, spytacie? Bo Mężu wychodzi dziś wcześniej z pracy, a od 15:00 ma padać deszcz... hahahahahaha!!! Jak to mówią - zemsta jest słodka, o!

Miłego weekendu! ;)

wtorek, 11 lipca 2017

Pomysł na posta o braku pomysłów :P

Pisanie bloga jest super. Jeszcze bardziej super jest czytanie Waszych odpowiedzi pod danym postem i to, że mogę na nie odpowiedzieć. Czytanie Waszych blogów jest super i super jest ta ciekawość za każdym razem, gdy loguję się na bloggera - czy ktoś coś do mnie napisał, czy ktoś skomentował, czy ktoś zamieścił nowego posta. Podobało mi się to od samego początku już ładnych parę lat temu i podoba mi się to nadal. Brakowało mi tego w czasie mojej "przerwy". Raz mniej, a raz bardziej, ale brakowało mi przez cały ten czas, dlatego tym bardziej doceniam to, że jesteście, że zaglądacie, że czytacie i komentujecie. To chyba najprzyjemniejsza cześć całej blogowej przygody - świadomość tego, że ktoś jest i że czyta, że pisze się nie tylko dla siebie, ale i dla kogoś. Jedyne co mnie wkurza w blogowaniu jest to, że zawsze, kiedy jestem z dala od komputera przychodzi mi do głowy mnóstwo pomysłów. I cieszę się sama do siebie - o! teraz o tym napiszę, później o tym, a jeszcze następnym razem jeszcze o tym i o tym. I nadchodzi ten moment - laptop w ruch i piszemy. I wtedy pstryk! "Kto wyłączył światło??" Gdzie są te wszystkie pomysły, które już czekały w kolejce na zanotowanie i kłóciły się o to, który ma być pierwszy? No mówię Wam, cholera mnie wtedy bierze. Bo miało być tak pięknie, słowa same miały płynąć spod palców po klawiaturze. No i siadam, i co? I jajco. Wielkie nic i totalna pustka w głowie. Wiatr hula po mojej pamięci od czasu do czasu przewalając jakiś tuman kurzu dla dodania dramatyzmu. A po tych wszystkich pomysłach nie ma najmniejszego śladu. Powiedzcie, że też tak macie. Że to nie tylko ja, bo dojdę do wniosku, że się starzeję i to postępująca skleroza... :P No bo jak to możliwe, że nagle z kilkunastu pomysłów na tasiemcowe notki nie zostaje w głowie kompletnie nic? Pustka? Brak weny? A gdzie tam! Kompletna niemoc twórcza!! Mam nadzieję, że te pomysły do mnie wrócą, bo normalnie zaczyna mnie to przerażać :)

A co u nas? Plan na weekend wypełniliśmy w 100%. Nie wiem jakim cudem, ale daliśmy radę, choć jesteśmy (a w zasadzie byliśmy) w tej dziedzinie całkowicie zieloni (teraz jesteśmy czerwoni, bo przez przypadek spiekło nas słońce :P). Od wczoraj za oknem szaro, buro i ponuro, co chwilę pada, dziś to nawet ciągle pada, jak w piosence. A ja się zastanawiam, gdzie jest lato? Mam nadzieję, że nie przepadło razem z moimi pomysłami na posty :P
Miłego popołudnia, odezwę się niebawem jak przypomnę sobie co to ja chciałam ;)

czwartek, 6 lipca 2017

O pakowaniu

Wielkimi krokami zbliża się nasz upragniony urlop. Za dwa tygodnie o tej porze będę już odliczać godziny dzielące nas od wakacji. Teściowa podnosi mi ciśnienie przy każdym spotkaniu, bo jak to możliwe, że jedziemy nad morze, a nie za granicę. Przecież to bez sensu. A argumenty, że my lubimy nasze morze, a za granicę możemy jechać w każdym innym momencie do niej nie docierają. Mężu już się wkurzył i powiedział "jak cię tak ciągnie za granicę, to jedź, kto ci broni", to strzeliła fochem "bo ja nie znam angielskiego". TO TRZEBA BYŁO SIĘ NAUCZYĆ, o! Nie macie pojęcia jak mi ta kobieta działa na nerwy. Ostatnio już sam jej widok działa na mnie jak płachta na byka, serio. Zresztą zdaje się, że na Męża też. Dlatego cieszę się, że przez jakiś czas nie będę musiała jej oglądać.
Bo niedługo urlop :) A jak urlop, to i pakowanie. A że my się pakować nie umiemy, to znowu będzie wyzwanie. Pierwszy dłuższy urlop z Juniorem oznaczał bagażnik SUVa załadowany po dach (!!), z czego 75% rzeczy przejechało się nad morze i z powrotem. Rok temu poszliśmy (trochę) po rozum do głowy i mocno ograniczyliśmy listę "niezbędnych" rzeczy. Tym sposobem już tylko 50% klamotów przejechało się na darmo :D W tym roku może uda nam się zejść do 25% :P
Co roku powtarzam sobie, że przecież nie jedziemy na odludzie, że tam też są sklepy i jak coś będzie nam potrzebne, ewentualnie jak czegoś zapomnimy, to przecież można kupić na miejscu. Ale to co łatwo się mówi, jest trudniejsze w praktyce :) W tym roku odpada nam jeden element, który choć niewielki, to jednak miejsce w bagażniku zabierał i uniemożliwiał załadowanie większej ilości rzeczy. Wózek! Spacerówkę Juniora jeszcze mamy, choć młody nie korzysta z niej już od dłuższego czasu. Niebawem trzeba będzie ją sprzedać gdzieś w sieci. Junior należy do gatunku leniuszków jeśli chodzi o długie piesze spacery, więc pewnie będzie się buntował jak każemy mu tyle chodzić nad morzem, ale cóż, kiedyś w końcu musi sobie wyrobić kondycję, a tam będzie miał ku temu świetna okazję. Poza tym wiek prawie 4 lat zobowiązuje i moim zdaniem Junior zwyczajnie jest już za stary na jeżdżenie w wózku. O! No więc wózek zostaje w domu, najwyżej będziemy się wspomagać Mężowymi ramionami :P Ale...! Jak wózek zostaje, to powstanie dodatkowe miejsce w bagażniku. I już słyszę Mężowe "jest jeszcze sporo miejsca, jak chcesz coś jeszcze dołożyć, to dawaj". I koło się zamyka :) No cóż... zobaczymy jak nam to wyjdzie.
Ale przedtem mamy jeszcze tyle roboty i spraw do załatwienia, że nie mam pojęcia jak my to wszystko ogarniemy w tym czasie. Mamy kilka grubszych robót i robótek koło domu i w domu, których niestety nie możemy przesunąć na "po urlopie", bo akurat tak się złożyło, że wykonawcy wyrobili się wcześniej niż zakładaliśmy i klops. Psychicznie nastawiłam się (zresztą Mężu też), że temat zamkniemy gdzie w połowie sierpnia (najwcześniej), a tu mi Pan Majster dzwoni, że on już jest gotowy i może wchodzić. Udało nam się wyrwać tydzień na dokończenie rozgrzebanych rzeczy i tym sposobem mamy co robić każdego popołudnia dopóki nie zrobi się ciemno/zimno/ póki Junior nie zacznie jęczeć. Dziadkowie muszą przyjść z odsieczą i przejąć Juniora, a my będziemy zapitalać, bo inaczej czarno to widzę. Ale za to będzie z głowy i jak to mądrzy ludzie mówią nie ma tego złego... ;) Miłego popołudnia.