piątek, 30 stycznia 2015

Pożegnania nadszedł czas...

... nie nie, nie z blogiem :) Choć prawdę mówiąc statystyki pokazują, że zagląda tutaj coraz mniej osób i coraz mniej z Was się odzywa :( Chcę jeszcze długo pisać i nie chciałabym, żeby ten blog umarł śmiercią naturalną z braku czytelników. No nic, czas pokaże jak będzie.
No, ale do rzeczy... :)
Dziś jest mój ostatni dzień pracy w Firmie. prawie 8 lat pracy, 8 lat wspomnień, 8 lat doświadczeń... Kawał życia...
Trafiłam tutaj w zasadzie przez przypadek, bo praca tutaj trafiła mi się jak ślepej kurze ziarno. Po licencjacie dostałam się na staż do malutkiej rodzinnej firmy w sąsiednim mieście, ale intensywnie szukałam czegoś innego, co pozwoliłoby mi zdobywać doświadczenie i rozwinąć skrzydła. Każdego dnia przeglądałam ogłoszenia na różnych portalach i wysyłałam CV, kiedy coś mnie zaciekawiło. Na kilkanaście ogłoszeń, na które odpowiedziałam, dostałam jeden telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Ucieszyło mnie to, bo dotyczyło to pracy w moim Mieście, zaledwie 10 minut jazdy samochodem z domu, w dodatku bardzo niedaleko pracy Męża (wtedy jeszcze-nie-Męża). Na rozmowę jechałam na całkowitym luzie, bo tak naprawdę nie wiedziałam jak to jest, czego mam się spodziewać i traktowałam ją bardziej jako trening przed kolejnymi rozmowami, niż coś realnego. Wygląda na to, że ten mój luz, spokój i opanowanie zrobiły wrażenie na rekruterach, bo 2 dni później zaproponowano mi pracę za całkiem niezłe pieniądze i z perspektywami niezłej podwyżki jak na osobę dopiero zaczynającą swoją karierę zawodową. Tak właśnie trafiłam do Firmy :) Na początek 2 tygodnie szkolenia, nauka obsługi systemów, procesów wewnątrz firmy, zasad działania tak dużej korporacji itp. Po tym czasie dostałam kilku pierwszych klientów, z którymi współpracowałam oraz swój pierwszy projekt :) Jednym słowem czułam się wrzucona na głęboką wodę, co w pierwszy dzień, gdy ówczesna szefowa ogłosiła oficjalnie, że przejmuję obowiązki i będę robić to, to i to, wywołało to moje przerażenie i wpadłam w lekką panikę, co objawiło się tym, że dzwoniłam do wtedy-jeszcze-nie-Męża prawie z płaczem, "że ja się boję, że ja na pewno sobie nie poradzę i w ogóle co ja tutaj robię? Zabierz mnie stąd!" :) Po pokrzepiających i jakże współczujących słowach "Weź się ogarnij i nie gadaj głupot! Poradzisz sobie!" :) zrobiło mi się jakoś tak lepiej i wzięłam się za robotę... :)
Bywało różnie, kwadratowo i podłużnie :) Przez 2 lata miałam okropną szefową Zołzę, która czepiała się wszystkich o wszystko i potrafiła zrobić mega awanturę na całe biuro (openspace, w którym siedzi około 50 osób :P). Nie raz miałam ochotę rzucić wszystko w cholerę i pójść z Firmy w siną dal, nie raz szukałam ogłoszeń i byłam skłonna wziąć cokolwiek, byle być dalej od niej, ale jakoś dałam radę, a moja cierpliwość została nagrodzona i Zołza odeszła, co urosło w Firmie niemalże do rangi święta narodowego :) i wtedy zrobiło się naprawdę fajnie. Atmosfera w Firmie stała się naprawdę super, do tego do naszego działu dołączyły osoby, z którymi przebywanie stało się przyjemnością i naprawdę z wielką chęcią szłam rano do pracy. I tak było aż do mojego L4. Nie było mnie w Firmie przez 1,5 roku. W tym czasie zaszły takie zmiany, że po powrocie przecierałam oczy ze zdumienia i nie poznawałam naszego biura. Rotacja w Firmie zawsze była duża (choć nie sądzę, żeby to był powód do dumy), ale zmiana 80% zespołu naprawdę mnie zaskoczyła. Zresztą to tylko jedna ze zmian, są i inne, niestety niekorzystne, które kilka miesięcy temu skłoniły i zmotywowały mnie do znalezienia czegoś innego. I znów trafiło mi się coś blisko domu, za o wiele lepszą kasę i na lepszych warunkach, więc stwierdziłam "teraz albo nigdy". I tak od poniedziałku zaczynam nową przygodę. Nowy etap mojego życia zawodowego. Czy będę zadowolona? Czas pokaże, ale póki co cieszę się, że zdecydowałam się na zmianę, nie można za długo tkwić w jednym miejscu, bo człowiek zwyczajnie przestaje się rozwijać i czułam, że właśnie tak się dzieje ze mną. W przyszłym tygodniu opowiem Wam jak jest w Nowej Firmie. Sama jestem ciekawa jak to będzie :) Jestem pozytywnie nastawiona i mam nadzieję, że tak już zostanie :)

wtorek, 27 stycznia 2015

Różnorodnie

A zapomniałam Wam ostatnio napisać jaki zaszczyt mię kopnął :) Normalnie zostałam poproszona na świadka, znaczy się świadkową na ślubie mojej kuzynki, który odbędzie się w sierpniu. W sumie to trochę się zdziwiłam, bo nie spodziewałam się kompletnie takiego obrotu sprawy. Byłam pewna, że poprosi o to swojego brata albo przyjaciółkę, a tu taka niespodzianka. Mężu się ze mnie śmieje, że wytrzeszczu dostałam, jak usłyszałam to pytanie, ale nie powiem, miło mi się zrobiło :) Bo to będzie mój pierwszy raz. W sensie, że jako świadkowa :) Wiem, że kuzynka będzie oczekiwała i potrzebowała mojej pomocy, bo mieszka w Poznaniu, a ślub będzie tutaj, w naszych okolicach, więc pewnie będę miała jakieś zadania do wykonania, ale bardzo mnie to cieszy, bo co nieco jeszcze z naszych przygotowań pamiętam i przecież sprawiało mi to radość nieziemską. A tu proszę, będzie można pewne rzeczy powtórzyć :) super :) Swoją drogą to będzie ciekawe doświadczenie zobaczyć jak to jest po tej poniekąd drugiej stronie :) Się będzie działo :P Junior będzie balował z Dziadkami (bo oni też będą), a my z Mężem w końcu się wybawimy :) Przynajmniej taki jest plan :P A jak będzie to się okaże :P

Ostatnio miałam też taką małą przygodę. W ubiegłym tygodniu przed pracą miałam jedną rzecz do załatwienia, ciocia przyszła do Juniora wcześniej, Mężu zabrał się rano z sąsiadem, a ja wsiadłam w nasze auto i pognałam na drugi koniec miasta. Pognałam to w tym przypadku pojęcie względne, nawet bardzo względne, bo mgła była jak jasna cholera, widać było nie dalej niż na 5 metrów. Sprawę miałam do załatwienia na obrzeżach miasta. Było jeszcze wcześnie, a więc i ciemno, do tego ta mgła, więc kiedy dojechałam prawie na miejsce zaczęłam wypatrywać mojego docelowego budynku. Z marnym skutkiem oczywiście, bo nic nie było widać. I tak sobie jechałam powoli przed siebie aż w końcu wjechałam w jakąś polną drogę. I zamiast od razu zawrócić, bo logiczne było, że to nie tu, to głupia pojechałam dalej. I tak jechałam tym polniakiem, po dziurach dobre 5 minut zanim się zorientowałam, że kurcze coś nie teges. Zatrzymałam się i zaczęłam główkować co dalej. Mgła chyba jeszcze gęstsza, po obu stronach trawa i krzaczory równe z naszym samochodem, wąsko, że nie szło nawet zawrócić, a jazdy po dziurach i we mgle na wstecznym wolałam jednak nie ryzykować. Jednym słowem scerneria rodem z horroru. A wokoło ani żywej duszy. Nie było rady, powolutku ruszyłam dalej w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłabym zawrócić. Po około 100m zrobiło się trochę szerzej i po kilku razach udało mi się zawrócić na takim małym wzniesieniu i w duchu odprawiałam modły na cześć mojego Męża, który namówił mnie na nasze auto z napędem 4x4, bo gdyby nie to utknęłabym tam już chyba na dobre i nikt by mnie nawet nie znalazł, bo ja sama nie wiedziałam, gdzie właściwie jestem. W końcu udało mi się wrócić na normalną ulicę wśród cywilizacji, zaparkowałam przed sklepem i na piechotę poszłam szukać budynku, do którego przyjechałam. Jak się okazało był dosłownie przed moim nosem, tylko ukryty we mgle i za drzewem. No. I taką miałam przygodę na skuteczne rozbudzenie wczesnym porankiem. A co się strachu najadłam to moje :)))

poniedziałek, 26 stycznia 2015

It's the final countdown

Siedzę sobie w pracy i wysyłam maile pożegnalne do osób, z którymi ściśle współpracowałam przez te wszystkie lata. Dziwnie tak wiedzieć, że to już ostatni poniedziałek w Firmie, jutro ostatni wtorek i tak dalej, a za nim się obejrzę, po raz ostatni zamknę za sobą drzwi. Straszne... Sprawdzam czy zostały mi na komputerze jakieś prywatne rzeczy, które muszę sobie zgrać, żeby nie przepadły, zamykam ostatnie sprawy i odliczam...
Tymczasem weekend minął nam bardzo pracowicie. Najpierw pojechaliśmy na większe zakupy, żeby w tygodniu mieć większość z głowy, później wyrzuciliśmy psa na ogród grupowo wzięliśmy się za sprzątanie (tak, tak, Junior też, bardzo chętnie nam pomagał), później obiad, po południu ogarnialiśmy rzeczy, które wisiały już nad nami od dłuższego czasu, ale jakoś nie mieliśmy weny, żeby się za to zabrać. Zanim skończyliśmy była już pora kąpania Juniora i odetchnęliśmy dopiero jak poszedł spać. W niedzielę świętowaliśmy spóźniony Dzień Babci i Dziadka, bo w tygodniu niestety nie mieliśmy jak ich odwiedzić. Obie babcie zadowolone z prezentów, więc jest dobrze :)
Fajnie, że jest w miarę ciepło i mrozów nie ma, ale szkoda mi, że śniegu też nie ma, bo sanki czekają w garażu i na razie nie zapowiada się na to, żeby Junior miał z nich skorzystać. Mógłby ten śnieg spaść chociaż na kilka dni. Hmm... w sumie to wcale nie wiadomo jak byłoby z tym korzystaniem z sanek i w ogóle ze śniegu, bo kiedy jakieś 2 tygodnie temu tego śniegu leżał jakiś 1 cm, Junior ani trochę nie zamierzał po nim chodzić i kazał się wziąć natychmiast na ręce. Chyba się bał, że pobrudzi sobie buty :P
A tak ogólnie to nic mi się nie chce. Nie mam natchnienia kompletnie na nic. Jakieś takie przesilenie mnie dopadło, czy cóś... Sama nie wiem. Nawet ten post jakiś taki nijaki się zrobił. Chyba muszę sobie walnąć jakąś kawkę na pobudzenie, bo tu zasnę zanim pójdę do domu. A tak w ogóle to planuję zrobić jakąś tartę na słono na obiad. Nigdy takiego cuda nie jadłam ani nie robiłam, więc pytam czy może któraś z Was ma jakiś dobry i sprawdzony przepis na cos dobrego? :) Podzielcie się dobre kobity :)

środa, 21 stycznia 2015

Mój sposób na wsiąknięcie i Dzień Babci po raz drugi

Wszyscy, którzy dobrze mnie znają, wiedzą jaki jest dla mnie najlepszy prezent :) Mężu jest w tym najlepszy, bo potrafi mnie obserwować i mimo, że nie zawsze słucha tego, co do Niego mówię (no jak tak można!), to potrafi wychwycić z potoku moich słów co chciałabym mieć. To co kfiatushki lubią najbardziej to po pierwsze książki w każdych ilościach i im grubsze, tym lepiej :P A po drugie wszelkiego rodzaju albumy, pamiętniki i inne tego rodzaju pierdoły, w które potrafię wsiąknąć na cały wieczór. Pisałam już kiedyś, że piszę Juniorowi prawdziwy, pisany piórem wiecznym pamiętnik (nie tak często jak bym chciała, ale piszę). Oprócz tego wypełniam albumy, które dostał w prezencie tuż po urodzeniu (sztuk 3, każdy z innymi informacjami do wpisania, więc tym przyjemniej się je wypełnia). A ostatnio wsiąkam na całe wieczory w coś innego. Otóż dostałam od Męża takie oto cudo (2 sztuki w różnej kolorystyce, bo nie mógł się zdecydować, a poza tym stwierdził, że jeden to będzie za mało :P):

 
I od kilku dni namiętnie spisuję w nim wszystko z luźnych karteczek, które trzymałam w szufladzie w kuchni. Ach... jak ja to lubię. Plan jest taki, że w takich notatnikach będę spisywać swoje wypróbowane przepisy, a jeśli kiedyś będę mieć córkę, to jej to wszystko dam jak dorośnie. A jeśli nie będę mieć córki, to dam synowej :) albo wnuczce (Jeeezuuuu.... jak to strasznie brzmi! :P)
Lubię pisać, notować, kolorować, upiększać, rysować... Jakaś szczególnie uzdolniona plastycznie nie jestem, ale coś tam potrafię :) To dla mnie najlepsze sposób na wyłączenie i chwila na uporządkowanie własnych myśli. Takie oderwanie od rzeczywistości.
Dziś Junior i nasze mamy po raz drugi w życiu świętują Dzień Babci. Rok temu, trzymiesięczny Junior na moich kolanach, swoimi jeszcze nie bardzo skoordynowanymi ruchami rączek bazgrał na kartkach tworząc dzieła przebijające na głowę Picassa :) Tak samo w tym roku, choć już w sposób bardziej skoordynowany i świadomy, Junior całe wczorajsze popołudnie spędził na robieniu laurek, ale pomysłu na drobny prezent nie mieliśmy. I tak sobie główkowałam, główkowałam i stwierdziłam, że obie babcie, tak jak ja, mają mnóstwo luźnych fruwających karteczek z przepisami, więc każda dostanie swój własny Przepiśnik, w którym będzie mogła sobie te karteczki uporządkować :) No bo ileż można kupować bombonierki, prymulki czy inne tulipany? A tak, będziemy oryginalni :) Dobry prezent? :)
A ja tradycyjnie... kierunek cmentarz... :(

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Weekend, weekend i po

Jak tam u Was po weekendzie? U nas fajnie, choć weekend minął zdecydowanie zbyt szybko. Pogoda dopisała wyśmienicie, więc w sobotę pogoniłam całą menażerię na długi spacer, a sama wzięłam się za odkurzanie i mycie podłóg korzystając z okazji, że nikt nie będzie mi się kręcił pod nogami ani deptał po mokrej podłodze. Nawet nie myślałam, że to taki luksus :) Odkąd mamy w domu coraz bardziej mobilne dziecko i do tego wielkiego psa, podłogi brudzą się u nas w tempie ekspresowym, co doprowadza mnie dosłownie do szału. Ponieważ Junior urzęduje ze swoimi zabawkami głównie na podłodze, czasem nawet tam je, trzeba w miarę sprawnie i jak najczęściej doprowadzać ją do jako takiego porządku, dlatego odkurzamy codziennie i co drugi dzień myjemy podłogi z podziałem na role - Mężu władca odkurzacza, i kfiatushek władca ścierki :P Ja to już chyba zacznę sobie dorabiać na drugi etat jako konserwator powierzchni płaskich :) W każdym razie Mężu posłuchał się mnie wyjątkowo ochoczo i jak zabrał ekipę za spacer, tak nie było ich prawie 2 godziny, a ja w tym czasie zdołałam wysprzątać na błysk (co prawda wieczorem już prawie tego błysku nie było widać, ale pominę to milczeniem :P). Tak czy siak weekend minął nam dość towarzysko, bo w sobotę byli u nas znajomi, z którymi nie widzieliśmy się już bardzo dawno, bo od pewnego czasu mieszkają w Kanadzie i widujemy się z nimi przy okazji ich wizyt w PL. W niedzielę z kolei byliśmy u sąsiadów, bo już się tak umawialiśmy chyba od jesieni, ale jakoś nie mogliśmy się zgrać czasowo, aż w końcu się udało :) A na dziś zaplanowaliśmy rozbieranie choinki, bo sypie się już dziad niemiłosiernie i mam dość ciągłego zamiatania igieł po całym domu. Zawsze czekaliśmy do 2 lutego, ale w tym roku choinka chyba postawiła sobie za cel stracić wszystkie igły przed tą datą, ale niedoczekanie jej :) Sami z nią skończymy, o! Taki sucharem pięknie się spali, podejrzewam, że w 5 minut nie będzie po niej śladu. Uwielbiam żywe choinki, nadają domowi taki fajny klimat i ten zapach i w ogóle są jedyne w swoim rodzaju, ale w tym momencie jestem skłonna uznać wyższość choinek sztucznych nad żywymi. Przynajmniej się dziadostwo nie sypie.
A jutro planuję swój debiut na polu banana bread, potocznie zwanym ciastem lub chlebkiem bananowym. Jako małpiszon z prawdziwego zdarzenia banany wręcz uwielbiam (Junior ma to chyba po mnie :P) dlatego bananów ci u nas zawsze dostatek, więc postanowiłam zrobić z nich coś innego nić robiliśmy do tej pory (a robimy wiele - naleśniki z bananami i kokosem, z nutellą i bananali, owsiankę/kaszę mannę z bananem, koktajl, muffinki itd.). Ciekawe jak wyjdzie. Przepis odgapiłam od Agaty - sprawdzony, podobno pyszny, więc można piec :) A ja piec ostatnio bardzo lubię. Gotować w sumie też, najbardziej kiedy mam na to sporo czasu, bo jak się gotuje w biegu, to już nie to samo, nie ma kiedy wczuć się w rolę :P
A tymczasem w pracy zaczynam włączać końcowe odliczanie. Jeszcze 2 tygodnie i znikam z Firmy. Jakkolwiek by nie było, mimo, że nie raz klęłam na czym świat stoi na to miejsce, to jednak trochę szkoda będzie przyjść tutaj po raz ostatni. W końcu spędziłam tutaj kawał życia. No ale na notkę podsumowującą jeszcze przyjdzie czas :)

P.S.
Niech mi ktoś wytłumaczy jak to jest - ja naprawdę bardzo lubię porządek i staram się go utrzymywać, co przy Juniorze, Mężu i psie jest nie lada wyzwaniem. Ale za cholerę, mimo, że naprawdę próbuję, nie potrafię utrzymać porządku w torebce i wiecznie mam w niej totalny chaos :) Whyyyy??? :)
P.S. 2
Hmm... pisałam ostatnio, że w Firmie ostatnio nagromadziło się trochę dziwnych ludzi. Właśnie przed chwilą przeszła koło mojego biurka dziewczyna uczesana w 2 kucyki (26 lat chyba ma z tego co pamiętam) w mega różowej koszulce z ogromnym portretem Hello Kitty. Gdzie ja jestem?

Refleksyjnie...

Spotkałam ostatnio koleżankę z liceum. Chodziłyśmy do jednej klasy, ale przez długi czas nie miałyśmy ze sobą kontaktu. W szkole trzymałyśmy się razem w kilkuosobowej grupie, ale po maturze każdy poszedł w swoją stronę i nasze ścieżki się rozeszły.Zapytała co u mnie, opowiedziałam jej w skrócie, co się zmieniło przez tych 11 lat od matury, a później zadałam jej takie samo pytanie. I tutaj posmutniała, a w odpowiedzi usłyszałam "Źle, nawet bardzo źle." I zaczęła opowiadać. Ma dwoje dzieci - starszą dziewczynkę i młodszego chłopczyka. Chłopczyk fajny, zdrowiutki, właśnie skończył trzy latka i poszedł do przedszkola, ale dziewczynka jest bardzo chora. Nieuleczalnie. Robią co mogą, żeby zapewnić jej jak najlepsze życie, żeby była z nimi jak najdłużej, ale ostatnio ich życie przypomina równię pochyłą. Koleżanka zrezygnowała z pracy, żeby być z córką, która wymaga całodobowej opieki, a ostatnio stała się specjalistką od reanimacji. Bo już kilka razy jej córka przestała oddychać i musieli ją reanimować. I nie wiadomo ile jeszcze życia jej zostało. Kiedy to usłyszałam dosłownie wbiło mnie w chodnik. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, nawet boję się sobie wyobrażać co musi czuć matka w takiej sytuacji. To musi być przeżycie, którego nie da się opisać słowami i mam nadzieję, że nigdy nie dowiem się jak to jest. Nie chcę tego wiedzieć. Koleżanka dodała, że najgorsze jest to, że w żaden sposób nie mogą już córce pomóc. Na jej chorobę do tej pory nie wynaleziono lekarstwa i żadne pieniądze nie są w stanie jej uratować. Jedyna co oni mogą to być z nią i walczyć o nią do końca. Podobno takie doświadczenia dostają ludzie, którzy są w stanie to udźwignąć, ale dlaczego muszą cierpieć niewinne dzieci? Nigdy tego nie zrozumiem. Ten świat jest dziwny, naprawdę. I jak tak sobie później o tym wszystkim myślałam, doszłam do wniosku, że człowiek przejmuje się jakimiś pierdołami, swoje kłopoty uważa za koniec świata, a dopiero kiedy słyszy, jakie tragedie spotykają innych ludzi, może stwierdzić, że tak naprawdę ma wielkie szczęście i musi się cieszyć tym, co ma, zamiast narzekać i martwić się tym, co tak naprawdę ma niewielkie znaczenie.

piątek, 16 stycznia 2015

Gdzie ja jestem?

Powiem Wam, że od powrotu do pracy mimo, że siedzę w (jeszcze) swojej Firmie, to czuję się jakbym trafiła na jakąś obcą planetę. Bardzo odległą w dodatku. Pisałam już, że w trakcie mojego urlopu macierzyńskiego wymieniło się tutaj 80% ekipy w biurze. Rotacja zawsze była tutaj duża, ale nie spodziewałam się aż tylu zmian. Początkowo myślałam sobie spoko, nowi ludzie, przyzwyczaimy się. Ale kurcze, im dłużej tutaj jestem, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że dobrze zrobiłam składając wypowiedzenie i nie mogę się już doczekać końca stycznia, kiedy to stąd wyfrunę. Zanim poszłam na L4, a później na macierzyński aż chciało się chodzić do pracy, bo pomijając kupę roboty, było tutaj zdecydowanie wesoło. Co chwilę ktoś coś zażartował, można było się pośmiać i w ogóle na luzie pogadać. A teraz? Atmosfera jest tutaj jak w starej oponie, prawie nikt się nie odzywa, większość z tych nowych siedzi jakaś taka naburmuszona, ani to zagadać, ani nic. Gdyby nie obecność dwóch naprawdę fajnych i sympatycznych osób (dziewczyny i chłopaka, de facto też nowych), nawet nie byłoby do kogo ust otworzyć, serio. Z nimi chociaż od czasu do czasu można pogadać, pośmiać się i w ogóle, a reszta to jakaś kosmiczna pomyłka. Codziennie mamy taką jakby "odprawę", gdzie spotykają się dwa działy, nasz i jeszcze jeden, które ściśle ze sobą współpracują. I tak obserwuję wtedy tych ludzi oderwanych od swoich biurek i wrzuconych do małej salki konferencyjnej i oczom nie wierzę. Kojarzycie takie sceny z amerykanckych filmów, gdzie w liceach są takie grupki kujonów w okularkach i z bardzo dziwacznych śmiechem i sposobem mówienia? Dokładnie tak jest na tych spotkaniach. Czuję się jakbym wpadła w sam środek spotkania takich dziwnych osób z filmu. Czasem mam ochotę zapytać "gdzie ja kurna felek jestem? gdzie jest "moja" Firma?". Naprawdę chciałabym już być w Nowej Firmie. Tam co prawda też wszyscy będą nowi, ale mam szpiega wewnątrz, bo będę pracować z koleżanką w jednym dziale i z tego co słyszałam od wielu osób, tam jest naprawdę fajnie, fajna atmosfera i w ogóle, więc mam nadzieję, że będzie zadowolona. Przynajmniej mam zamiar tam iść z pozytywnym nastawieniem, a przecież w sumie o to chodzi, co nie? :)
A co u nas? Junior szaleje w domu z ciocią, chodzą na spacerki, ostatnio nawet bez wózka, bo Junior zdecydowanie wybrał własne nóżki, ciągnie psa za ogon, jeździ na nim, grzebie mu we wszystkich możliwych otworach (na szczęście tylko na głowie :P), a biedny Poker znosi to ze stoickim spokojem, a kiedy ma już dość po prostu wstaje i przenosi się w inną część domu. Co oczywiście nie zraża Juniora, który z piskiem radości leci za nim :) biedny pies, dopiero jak wracamy do domu ma chwilę spokoju. Ale mam wrażenie, że to właśnie dzięki niemu Junior tak dobrze zniósł rozstanie z nami. Super :)
Jeszcze chwila i będzie weekend, mam nadzieję, że pogoda się utrzyma, bo za oknem mamy dosłownie wiosnę. 11 stopni, słońce, coraz dłuższe dni... ach jak ja to lubię. Czasem chyba zapominam, że jest dopiero połowa stycznia. Dopiero albo już. :)

DOPISANE 10 MINUT PÓŹNIEJ:
Właśnie sprawdziłam prognozę pogody dla naszego miasta na najbliższe dni. WTF??? Jakie 1/0 stopni??? Jaki deszcz lub deszcze ze śniegiem??? Ja się tak nie bawię... buuuuu! Mam nadzieję, że coś się komuś popitoliło.

czwartek, 15 stycznia 2015

Naj...

Wiecie co, zastanawia mnie ostatnio jedna rzecz. Wśród naszych znajomych i rodziny jest ostatnio naprawdę mnóstwo dzieci. I kiedy tak się z nimi spotykamy obserwujemy ich metody wychowawcze. Każdy wychowuje swoje dzieci tak, jak uważa za stosowne i nie mnie to oceniać, ale uważam, że niektóre zachowania to gruba przesada. Za gruba. Sami jesteśmy rodzicami i wiemy jak to jest kochać dziecko. Chcemy dla Juniora jak najlepiej, jest dla nas całym światem i uważamy Go za najpiękniejsze, najmądrzejsze i najwspanialsze dziecko na świecie. Wiadoma sprawa. Jednakże zasada jest taka, że takimi poglądami dzielimy się tylko między sobą, ewentualnie wbijamy do główki Juniorowi różne pochwały, żeby wiedział, że bardzo Go kochamy. Chwalimy Go jak tylko się da, bo nam tego w dzieciństwie zabrakło, a każde z nas bardzo chciało słyszeć takie słowa. Bo to ważne. Dla nas takie rozmowy to coś normalnego, ale kiedy spotykamy się z rodziną czy ze znajomymi, staramy się zachować zdrowy umiar. Owszem, kiedy ktoś zapyta i rzeczywiście go to interesuje, to opowiadamy jaki Junior jest, co już umie, a czego prawie się już nauczył itp., ale nie zagadujemy towarzystwa na śmierć tylko i wyłącznie tematem Juniora. Kiedyś nawet usłyszeliśmy taką opinię od naszych przyjaciół, którzy powiedzieli nam, że jesteśmy jednymi z niewielu ich znajomych, którzy nie dostali świra na punkcie dziecka i potrafimy zachować właśnie ten zdrowy umiar, nie zamęczając wszystkich rozmowami o kupkach, porodach i ulewaniu. Nie powiem, miło nam się zrobiło, nawet bardzo, ale w sumie dla nas to normalne. Bo przecież nie wszystkich musi to interesować. Owszem, w gronie osób, posiadających dzieci, pewne tematy muszą czasem wypłynąć, jak choćby te kupki :) ale bardziej na zasadzie humorystycznej czy jako przerywnik od innych tematów. Fajnie jest też na pewne tematy pogadać z innymi rodzicami, wymienić się doświadczeniami i w ogóle, ale ludzie kochanie, są przecież też inne tematy na świecie. Jest w naszym gronie taka rodzinka z dwójką dzieci. Ludzie z naszym wieku, czyli koło trzydziestki, mają dwie córeczki, jedna chodzi do zerówki, druga ma osiem miesięcy. W ich towarzystwie temat jest jeden - dzieci, dzieci, dzieci i wszystko co się z nimi wiąże. A jak ktoś próbuje skierować rozmowę na inne tory, oni i tak z uporem maniaka wrócą do tematu wyjściowego :) W sumie mimo, że mają dwoje dzieci, w ich opowieściach mowa jest tylko o starszej dziewczynce. No, bo ona jest najlepsza ze wszystkich dzieci w swojej zerówkowej grupie, wszystko już umie, liczyć (szkoda, że nie pierwiastkować), czytać biegle, pisać najtrudniejsze słowa, śpiewać, rysować na poziomie studentów ASP. No w ogóle same ochy i achy. Po prostu cud miód i orzeszki. Może i umie te wszystkie rzeczy, w końcu ma 6 lat, więc kto wie, ale na pewno nie na poziomie, jaki przedstawiają jej rodzice (czasem mam wrażenie, że oni sami chyba do tego poziomu nie dotarli :P). Młodsza dziewczynka jest traktowana tak na odczepnego, jak wypadek przy pracy - jest to jest, trudno, ale niech się zajmie sama sobą, bo oni mają tą starszą córkę przecież. No i siedzi to malutkie biedactwo, bawi się tym, co jej wpadnie w rączki, a jak są inne dzieci, to zawsze do zabawy wybierają właśnie tą malutką kruszynkę, a nie starszą. Tej starszej inne dzieci jakoś tak nie trawią, mam wrażenie. Kiedyś po wyjściu tej całej specyficznej rodzinki, synek znajomych powiedział "Mamo, dobrze, że oni już poszli, bo ta Hania, to cały czas się rządzi i wszystko ma być tak jak ona chce". Nikt tego nie skomentował, ale ten mały czterolatek trafił w sedno. Dziewczynka przez podejście rodziców jest już rozpuszczona jak dziadowski bicz. Non stop musi być w centrum uwagi, wszystkie dzieci muszą się bawić tak, jak ona chce i jak ona wymyśli, a wszyscy dorośli mają mieć oczy skierowane na nią, bo ona akurat coś mówi, występuje itp. A rodzice nigdy jej słowa nie powiedzieli, że to nieładnie czy coś. Wcale się nie dziwię, że dzieci wolą bawić się z niemowlakiem niż z nią. A my jak tak na nich patrzymy, wiemy jakich błędów nie popełniać... :)

wtorek, 13 stycznia 2015

Spóźniona relacja poświąteczna

To już w sumie trochę nie na temat, bo święta były już jakiś czas temu, ale jakoś tak nie było okazji opowiedzieć co się u nas wtedy działo.
Tak więc od początku. Jak już udało nam się wysprzątać chałupę na błysk, ubrać choinkę (znaczy Mężu ubierał, bo ja w tym czasie ciasto robiłam) i tak dalej nadeszła pora na świętowanie. Wigilie postanowiliśmy w tym roku urządzić w gniazdku. Zaprosiliśmy moich rodziców, teściową, żyjące babcie i dziadka i wyprawiliśmy spotkanie wielopokoleniowe :) Dokładnie czteropokoleniowe. Tym sposobem nikt nigdzie się nie spieszył, nie było jedzenia na szybko, bo kolejna Wigilia już na nas czeka, tylko wszystko na spokojnie. A i roboty jakoś dużo nie było, bo zrobiliśmy kolację składkową i każdy coś przyniósł. Junior spróbował chyba 4 potraw, wsuwał je ze smakiem w swoim krzesełku, a po kolacji z wielkim przejęciem rozdawał wszystkim prezenty i strasznie się cieszył, kiedy wyczytywaliśmy Jego imię :) Śmiechu było przy tym co nie miara :) Pierwszy dzień świąt spędziliśmy w rozjazdach, bo byliśmy u teściowej i u rodziców, a w drugi dzień świąt najpierw odwiedziliśmy naszych chrześniaków, a później wpadli do nas znajomi z dziećmi. Junior wyszalał się za wszystkie czasy i padł wieczorem w kilka minut. Między świętami a Nowym Rokiem załatwialiśmy kilka spraw, które jeszcze mieliśmy do załatwienia, a Sylwestra postanowiliśmy spędzić tylko we troje. Junior balował do 20, później poszedł spać, a my do północy "imprezowaliśmy" we dwoje przy Sylwestrze z Dwójką :P Punktualnie o północy, jak na zawołanie Junior się obudził i posiedział z nami do 1:30, bo stwierdził, że jest strasznie głodny i natychmiast musi coś zjeść :) Pobawił się trochę i całą trójką poszliśmy spać. Możnaby powiedzieć, że imprezę mieliśmy powalającą, ale nam naprawdę się podobało. Fajnie było tak spokojnie usiąść najpierw we troje, później sam na sam z Mężem i nic nie robić, tylko cieszyć się sobą. My jakoś nie przepadamy za wielkimi imprezami. Owszem, raz na jakiś czas fajnie wyjść na takiego sylwestra, ale nie co roku. Wolimy posiedzieć w domu w kameralnym gronie albo wyskoczyć na narty na sylwestra na stoku (to przez następnych kilka lat pozostanie jeszcze w sferze marzeń :P no chyba, że Junior wybędzie na imprezę do dziadków :P). Później jeszcze kilka dni w domu i nadszedł wielki dzień powrotu do pracy. Ale to już wiecie :)
A ja muszę wszem i wobec stwierdzić, że odzwyczaiłam się od siedzenie przy biurku. W domu, przy biegającym Juniorze byłam cały czas w ruchu, a tutaj po 3-4 godzinach przy biurku mam dość i nie wiem co ze sobą zrobić. Tyłek piecze od siedzenia, plecy bolą niemiłosiernie... matko kochana... za co mam się tak męczyć ja się pytam???

Wada

Ja swojego Męża bardzo kocham, naprawdę. Nawet bardzo bardzo BARDZO. Ma naprawdę mnóstwo zalet i uważam, że lepiej trafić nie mogłam. Ale ma on w sobie jedną cechę, która doprowadza mnie do szału. No normalnie białej gorączki dostaję już na samą myśl. Już nawet jojczenie przy najmniejszym przeziębieniu, urastającym do rangi śmiertelnej choroby jest mniej denerwujące niż to. Jedno słowo - bałaganiarstwo. No ludzie kochani, ja nie wiem, no za cholerę ten facet nie potrafi utrzymać porządku. Owszem, jak się zaweźmie i po którymś opierdzielu z kolei bierze się za porządki, to potrafi wszystko wysprzątać na błysk i wzorowo poukładać. Szkoda tylko, że efekt utrzymuje się bardzo krótko, a kolejny bałagan powstaje lotem błyskawicy :) Już nawet Junior nie potrafi zrobić takiej rozpierduchy w domu jak Mężu, serio :) Jak coś bierze, to rzadko kiedy to coś wraca na swoje miejsce, w szafie z ubraniami na swoich półkach ostatnio jakimś cudem utrzymuje porządek i nie muszę go choć za to opierniczać :P ale kurde, czy jak się coś przykręca, to tak trudno wyrzucić woreczek po śrubkach, pudełeczko, odłożyć na miejsce to, co się wzięło? Że o ubraniach powieszonych na krzesłach nie wspomnę. No mówię Wam jak mnie takie coś wkurza. Walczę z tym, jakieś mizerne efekty widać, ale dłuuuuga droga przed nami. Bardzo długa. Ma ktoś sprawdzone metody na taki problem?
Przestało u nas wiać. W KOŃCU, bo ileż można. Junior wybył wreszcie z ciocią na spacer, bo kisił się biedny w domu już dość długo. Nareszcie biedactwo będzie mogło łyknąć świeżego powietrza :) Patrzę przez okno w biurze i jest tak pięknie - ani jednej chmurki, czyste błękitne niego, zielona trawka, tylko liści na drzewach brakuje. Chciałabym, żeby już była wiosna... Taka prawdziwa, z ciepełkiem.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Jest dobrze :)

Jak w tytule - jest dobrze. A nawet bardzo dobrze i oby tak dalej :) W tym przypadku na szczęście okazało się, że strach ma wielki oczy i nie ma co panikować na zapas. Moje dziecko do przeżycia pt. "Mama wraca do pracy" podeszło na całkowitym luzie i wygląda na to, że niewiele Go to obeszło :) Dzielnie zostaje z ciocią w domu, na pożegnalnego buziaka reaguje miną "Dobra mama, idź już, ja się przecież bawię" i ani myśli oglądać się za nami. Jesteśmy w szoku, że tak gładko poszło, ale naprawdę BARDZO nas to cieszy. Tłumaczyliśmy Juniorowi jak to będzie wyglądać, nie mając pewności, że zrozumie, a On nie dość, że zrozumiał, to całkowicie zaakceptował taki stan rzeczy. Super :)
A tymczasem mamusia w pracy... się obija :) I to dosłownie :) Jako ze pracuję tu jeszcze tylko przez kilkanaście dni, to nie opłaca mi się czegokolwiek przejmować tylko po to, żeby po paru dniach przekazywać to komuś z powrotem. Tak więc siedzę sobie przy biurku z laptopem i nie przeszkadzam, ewentualnie pomagam jak jest jakaś drobna dłubanina. Czyli generalnie mam wczasy w pracy :)) Trzeba korzystać, a co! Już dość się napociłam dla tej Firmy, teraz mogę się pobyczyć. Jeszcze się napracuję w Nowej Firmie :) Rozmawiałam ostatnio z kadrową z Nowej Firmy i w przyszłym tygodniu czekają mnie badania wstępne i takie tam sprawy papierkowe, więc będę miała co robić. Póki co korzystam z okazji i wypoczywam. Bo po pracy, trzeba ogarnąć wiele spraw - stęsknionego Juniora, obiad, jako takie doprowadzenie domu do porządku, poza tym pranie/prasowanie/ segregowanie/wyprowadzanie psa (jak nie wieje, ale to Mężu wziął na siebie, bo bestię trzeba wybiegać, żeby mieć spokój) itd. Dobrze, że dni robią się już coraz dłuższe i to widać już gołym okiem, to jakoś tak człowiekowi łatwiej wszystko przychodzi. A czas leci. Swoją drogą, skoro dopiero co były święta, to jakim cudem jest już połowa stycznia? Coś mi chyba umknęło :P
Czy u was też tak wiało? Masakra, co się dzieje z tą pogodą. Ani na spacer nie da się wyjść, bo łeb urywa, ani nic. Junior siedzi w domu i czeka na choćby częściową poprawę pogody - czyt. aż przestanie wiać, tylko pies chodzi na podwórko w wiadomych celach, ale widać jemu też taka aura nie pasuje, bo szybko wraca i szczeka pod drzwiami, żeby go wpuścić. Byle do wiosny, a to już całkiem niedługo. 2 miesiące z małym haczykiem :P I tej wersji będę się trzymać :)

Aha, jeszcze jedno. Czy mogę prosić osoby, które zablokowały bloga, a które nadal do mnie zaglądają o wysłanie zaproszenia? (szczególnie mam na myśli mademoiselle i sarenkowa)

czwartek, 8 stycznia 2015

Podsumowanie roku 2014

No no, nadrabiam zaległości na całego. Druga notka w ciągu pół godziny, to naprawdę coś jak na mnie :)) Dobrze, będziecie mieć co czytać, a i ja mogę się czymś zająć.
Rok 2014 był dla nas przełomowy. Co prawda nasza największa życiowa zmiana nastąpiła w 2013 roku, w dniu kiedy urodził się Junior, ale rok 2014 był chyba jeszcze bardziej przełomowy pod względem ilości zmian.
1. Po raz pierwszy byliśmy Rodzicami przez okrągły rok. Po raz pierwszy we trójkę spędziliśmy Sylwestra, wkroczyliśmy w Nowy Rok, świętowaliśmy Wielkanoc, wyjechaliśmy na krótkie wakacje i wiele innych rzeczy robiliśmy po raz pierwszy - wypatrywaliśmy pierwszych ząbków Juniora, usłyszeliśmy słowa "mama" i "tata", patrzyliśmy na Jego pierwsze kroki itd.
2. Kupiliśmy psa - wymarzonego przeze mnie długowłosego owczarka niemieckiego, który na stałe wpisał się już w obraz naszej rodziny i stał się naszym najlepszym przyjacielem.
3. Zamieszkaliśmy w naszym gniazdku - po długich latach naszego związku w końcu jesteśmy u siebie i jest to naprawdę wspaniałe uczucie :) Mieszkamy tutaj już prawie 9 miesięcy i nie wyobrażamy sobie już życia w innym miejscu
4. Podjęłam decyzję o zmianie pracy - to chyba największe zaskoczenie, które mnie spotkało w minionym roku, bo jednak nie spodziewałam się, że to nastąpi. Wiedziałam, że kiedyś będę musiała dojrzeć do zmian i że kiedyś taki dzień nadejdzie, ale mimo wszystko dziwnie mi ze świadomością, że za 3 tygodnie już mnie tu nie będzie i zacznę nową przygodę w innym miejscu. Mam nadzieję, że to dobra decyzja i że będę zadowolona ze zmiany, a jeśli nie, zawsze mogę szukać czegoś innego (albo drugi raz zajść w ciążę :P). Zobaczymy, staram się myśleć pozytywnie i mam nadzieję, że tak właśnie będzie.
5. W naszej rodzinie i wśród znajomych urodziło się mnóstwo dzieci, a kolejne są już w drodze :)))

To takie najważniejsze rzeczy, które wydarzyły się w naszym życiu. Po drodze były tysiące innych wydarzeń, tych miłych i tych przykrych, ale nie jestem w stanie ich wszystkich tutaj zmieścić, dlatego wspomnę tylko, że były :)
Mam nadzieję, że ten rok będzie dla nas dobry, ze zdecydowaną przewagą tych pozytywnych wydarzeń :)

Wielki dzień...

No i znowu mnie wsysło na dość długo. Ale tym razem uważam się za w pełni usprawiedliwioną, a dlaczego to za chwilę się dowiecie. Mężu od Wigilii do 6 stycznia miał wolne i przez 2 tygodnie cieszyliśmy się naszą codziennością we troje. Było super i szkoda, że tak nie może być zawsze, ale cóż, trzeba zarabiać na chleb. No właśnie. Cały ten czas okołoświąteczny postanowiłam maksymalnie wykorzystać na przebywanie z Juniorem, wycisnąć z tego czasu każdą sekundę, nacieszyć się Nim na zapas, bo.... dziś wróciłam do pracy. Pierwszy raz zostawiłam Go na tyle godzin. Przez kilka dni oswajał się z sytuacją, przyjeżdżała do nas ciocia Męża i zostawali sami w domu na 2-3 godzinki, żeby Junior wiedział, że trochę pobędą sami, a później my wrócimy. Przetrwali te próby jedynie z kilkoma łezkami w pierwszy dzień, a dziś nadeszła chwila prawdy. Wczoraj wieczorem uryczałam się jak dzik, no bo przecież ja będę tęsknić i w ogóle, jak to tak można dziecko zostawić na tyle czasu i przecież Junior też pewnie będzie tęsknił, Mężu słuchał mnie z lekkim uśmieszkiem pod nosem, za co dostał opierdziel, bo przecież on nie wie jak to jest :) Wypłakałam się, uspokoiłam i z drżącym sercem poszłam spać ze świadomością, że jak rano zadzwoni budzik, to wszystko się zmieni. No i tak - ogarnęliśmy Juniora, daliśmy Mu jeść, Junior poszedł się bawić, a my ogarnialiśmy się przed wyjściem. O 7 przyszła ciocia, Junior na jej widok aż się cały rozpromienił, my ukradkiem daliśmy Mu buziaka i zbieraliśmy się do wyjścia, a Synek nawet się na nas nie obejrzał i pobiegł bawić się z ciocią :) Siedzę w pracy, informatycy przywracają mi dostęp do systemów, więc na razie siedzę i się nudzę. Ciałem jestem w Firmie, ale głowa została w domu i cały czas myślę jak oni sobie tam radzą. Cudem wytrzymałam do 10:28 zanim zadzwoniłam zapytać jak tam :) Wcześniej bałam się dzwonić, bo nie chciałam usłyszeć płaczu w tle. No ale w końcu pękłam i dzwonię - a tam? W tle owszem słychać Juniora, ale padającego ze śmiechu :) a ja w końcu odetchnęłam z ulgą :))) Da radę, to ze mną jest o wiele gorzej pod tym względem, ale ja to nic. Najważniejsze, że mój Synek jest dzielny :) Będzie dobrze, nie ma innej opcji :))
Tymczasem w Firmie tyle się pozmieniało (pod względem osobowym), że jestem w szoku. Z około 20 osób na openspace znam 6 :))) Pracuję tutaj do końca stycznia, a od lutego zaczynam pracę w Nowej Firmie. Trochę mi szkoda stąd odchodzić, bo spędziłam tu kawał życia i mam mnóstwo miłych wspomnień, ale czas zacząć coś nowego. Taka kolej rzeczy :)