wtorek, 30 września 2014

Włączam się w akcję

Przez przypadek natknęłam się na jakimś blogu na ten link i ani przez moment nie zastanawiałam się czy włączyć się w tę akcję. Jestem żywym przykładem na to, że każde słowo tam napisane to prawda. Przemoc psychiczna wobec dzieci jest gorsza od tej fizycznej, bo pozostaje w ich psychice na bardzo długo, o ile nie na zawsze. Sama doświadczyłam czegoś takiego ze strony mojego ojca i nikomu tego nie życzę. Podkopało to moją wiarę w siebie, poczucie własnej wartości i ogólnie mnie całą. Dopiero Mężu podał mi pomocną dłoń i pomógł mi stanąć na nogi, wziąć się w garść i uwierzyć w siebie i w to, że jestem wartościowym człowiekiem, pomimo wszystkiego co w życiu na swój temat usłyszałam. Zrobię wszystko, aby moje dziecko nigdy tego nie doświadczyło, a jeśli ten post pomoże w jakikolwiek sposób uchronić przed tym inne dzieci, to będę się bardzo cieszyć.

Przeczytajcie proszę TEN ARTYKUŁ. To naprawdę poważna sprawa i postarajmy się nie przechodzić obok niej obojętnie, tym bardziej, że niektóre z Was też tego doświadczyły. Sprawmy, żeby inne dzieci nie musiały przez to przechodzić.

czwartek, 25 września 2014

Dziesięć rzeczy, które sprawiają, że jestem szczęśliwa

Do napisania tego postu zainspirowała mnie Karolinka, za co BARDZO Ci dziękuję kochana. Piszę go nie tylko dlatego, że podoba mi się tematyka, ale chociażby dla samej siebie, żeby móc wrócić do niego w trudniejszych chwilach (o jakich przykładowo pisałam kilka postów temu), docenić to co mam i nie przejmować się tym, na co nie mam wpływu.

Jeden - po pierwsze i zdecydowanie najważniejsze to:moje Chłopaki :) (choć oczywiście do rzeczy ich nie zaliczam :P). Jestem szczęśliwa, że mam ich przy sobie, że są, że widzę ich kiedy się budzę i kiedy zasypiam. Kiedy Ten Mniejszy wtula się we mnie całym sobą, kiedy tak mądrze patrzy swoimi wielkimi niebieskimi oczkami, kiedy Jego buzia rozjaśnia się w uśmiechu na mój widok, a Jego usteczka tak pięknie mówią "Mama" :) I kiedy Ten Większy mnie przytula i mówi, że nas kocha, za to, że wspiera, rozśmiesza, pomaga, że zwyczajnie jest :)
 I Ten Kudłaty też :) za to, że jest taki mądry, kochany, wierny, a jednocześnie tak pozytywnie szurnięty (jak jego właściciele :P),a do tego tak zakochany w swoim najmłodszym Panu :)

Dwa - po drugie:nasz dom. Jest poniekąd spełnieniem naszych marzeń, zawsze pragnęliśmy mieć swój własny kawałek podłogi i choć czasem było naprawdę ciężko, udało się. I dzięki temu wiemy, że marzenia się spełniają. Czasem trzeba im tylko troszkę pomóc :)

Trzy - po trzecie: poranna kawa i coś słodkiego :) Uwielbiam rano, w sumie to może bliżej południa napić się pysznej kawy. Zwykłej rozpuszczalnej (najlepiej zielonego jacobsa) albo z ekspresu, bez żadnej pianki (bo przypomina mi bitą śmietanę :P jak już piję kawę z pianką, to piankę zawsze muszę dokladnie rozmieszać w kawie albo oddaję ją Mężowi, żeby mi pianę "wysiorbał" :P - nie lubię takich puchów i już). Do kawy obowiązkowo coś słodkiego, najlepiej sernik, albo murzynek, albo takie kruche ciastka ze słonecznikiem na wierzchu. Mniam :)

Cztery - po czwarte: jak to pięknie i malowniczo ujęła Karolina (pożyczę to od Ciebie kochana, ok?) dzień dresa :))) Kiedy nic nie muszę, mogę poleniuchować z dobrą książką albo kubkiem gorącej herbatki, kiedy idziemy całą naszą małą rodziną na długi spacer, bo od kiedy mamy Juniora, a później jeszcze psa, długie spacery są naszym odpoczynkiem :)

Pięć - po piąte: morze. Choć mamy do niego prawie 500km, choć widzimy je maksymalnie raz w roku, to wtedy czujemy, że żyjemy. Tylko nad morzem potrafimy odetchnąć pełną piersią i zawsze dziwimy się, że mamy takie pojemne płuca, bo tylko nad morzem powietrze tak pięknie do nich wchodzi.

Sześć - po szóste: dobre jedzenie. Polskie pierogi, włoskie makarony i pizze, chińskie specjały, japońskie sushi... wszystko, no... może prawie wszystko :P I nie mam tu na myśli samego jedzenia, ale i gotowanie. Uwielbiam gotować, piec, eksperymentować na żywym organizmie, bo Mężu jest moim testerem i póki co - żyje :) Kiedy byłam młodsza nie cierpiałam robić nic w kuchni, bo wiecznie ktoś mnie pouczał, że to nie tak, to źle, tamto niedobrze i w ogóle co ja robię. A ja tego strasznie nie lubię, nie tyle krytyki, co ciągłego wtykania nosa i plątania się pod nogami. Od kiedy zamieszkałam z Mężem, baaardzo wiele się nauczyłam, podchodzę do gotowania z pasją i na luzie. Wyjdzie, to super, nie wyjdzie - trudno, spróbujemy jeszcze raz, może wtedy się uda :) A najbardziej lubię, kiedy Mężu mi coś dobrego przygotuje :) Jemu też coraz bardziej się to podoba i coraz częściej "panoszy" się w kuchni. I dobrze, nie mam nic przeciwko :)

Siedem - po siódme: rozpieszczanie samej siebie u kosmetyczki. O mamuńciu, jak ja to lubię, te wszystkie zabiegi, kremy, odżywki, masaże, zapachy... żyć nie umierać :) A już największą ekstazę przeżyłam raz, kiedy chodziłam na zabiegi odświeżające przed ślubem. Wyobraźcie sobie, że leżę ja sobie na łóżeczku z masażem (bo i takie cudeńko tam mają), na twarzy pięknie pachnąca maseczka, w tle nastrojowa muzyczka, odpływam powoli w krainę marzeń, a tu moja kosmetyczka stwierdziła, że jak i tak czekamy aż maseczka się wchłonie czy cóś, to zrobi mi masaż dłoni. Nałożyła jakiś jeszcze ładniej pachnący cieplutki peeling i heja. Łoooooo Jezusicku.... co to było za uczucie... odlot porównywalny chyba tylko z mega najlepszym seksem pod palmami... serio... :))) Chyba muszę w tym roku poprosić św. Mikołaja o bon do kosmetyczki, to fundnę sobie taką chwilę rozkoszy, a co se będę żałować ;))

Osiem - po ósme: wiosna... kiedy po długiej zimie wszystko budzi się do życia, rozwijają się listki, zaczynają kwitnąć kwiaty i robi się pięknie. Mimo, że każda pora roku ma w sobie coś magicznego, to chyba wiosna najbardziej napawa mnie optymizmem :)

Dziewięć - po dziewiąte: dobra książka. Uwielbiam usiąść sobie na kanapie z dobrą książką. A ponieważ ja książki dosłownie połykam w całości i odpływam totalnie, kiedy coś czytam, ciągle mi mało. Szkoda, że nie mam już tyle czasu na czytanie co kiedyś. Ale i tak staram się chwytać ile się da :)

Dziesięć - po dziesiąte: zdjęcia - uwielbiam robić, oglądać wspominać, zatrzymywać czas, łapać chwile i wracać do nich. Bo w każdym zdjęciu kryje się mnóstwo wspomnień i emocji, ktorych nikt nam nie odbierze :)))

Nie nominuję nikogo,, ale zachęcam Was wszystkie, bo naprawdę fajnie się na chwilę zatrzymać i głeboko zastanowić, co nam daje szćzęście, bo czasem to nie jest takie oczywiste :) Także kto chętny, do dzieła, a ja chętnie poczytam :)

wtorek, 23 września 2014

Jesienna skleroza

No i przyszła jesień. Mogłabym zaśpiewać "A mnie jest szkoda lata..." bo tak szybko minęło, a ja tak lato lubię, wiosnę też lubię. Jesień oznacza pogodę coraz bardziej kapryśną - np. taką jak dziś w ciągu 15 minut słońce, chmury, deszcz i znowu słońce wszystko okraszone porywistym wiatrem. A przez to i krótsze spacery albo w ogóle ich brak, i dni krótsze. Ale od roku jesień też lubię, bo  i kolory piekne, i ten charakterystyczny zapach, i kubek gorącej herbaty w ręce, i wieczory dłuższe... no a właśnie jesienią 2013 roku nasze życie wywróciło się do góry nogami i przyniosło nam najcudowniejszą istotę, jaką tylko moglibyśmy sobie wymarzyć :) Juniorka :)

Przy okazji tej jesieni odczuwam chyba jakieś oznaki starzenia czy cóś... Skleroza mi się jakaś rzuciła na głowę i powiem Wam, że trochę mnie to przeraża. Od kilku dni prześladuje mnie pewna twarz, znajoma, ale nie wiem skąd. Co jakiś czas mam przed oczami twarz pewnej kobiety, ale nie mogę za nic skojarzyć kto to jest. Nie wiem gdzie ja ją widziałam - czy w naszej okolicy, czy w tv, czy na jakimś blogu... pojęcia nie mam. Jest sympatyczna i uśmiechnięta i jednocześnie znajoma, ale nieznajoma. Męczy mnie to okropnie, bo ciągle zastanawiam się kto to jest i dlaczego mnie ten obraz prześladuje...
Poza tym wczoraj miałam coś sprawdzić w necie, później zapomniałam co to miało być i do tej pory nie przypomniałam sobie o co chodziło. Trzeba jakieś kropelki na pamięć brać czy ki czort? :P

niedziela, 21 września 2014

Worki:P

Jeszcze do niedawna panował wokół nas klimat weselny. Ponieważ Mężu i ja mamy kuzynów i znajomych zbliżonych wiekowo do nas, to idziemy wszyscy podobnym rytmem. Jak już niedawno pisałam, najpierw długo była cisza, później nagle worek się rozwiązał i posypały się wesela jedno za drugim i nie było roku, żebyśmy przynajmniej w jednym lub w kilku nie uczestniczyli. Licząc na szybko wychodzi mi ich w sumie koło 30, choć pewnie gdybym się dłużej zastanowiła, pewnie jeszcze coś by się znalazło. Wydawać by się mogło, że to już koniec, ale wciąż trafiają się jakieś zabłąkane perełki i znowu w kolejce czekają dwa na przyszły rok. Jak już śluby zostały zawarte, rozwiązał się kolejny worek i posypały się dzieci - najstarsze ze sporej już gromadki ma skończone 5 lat, a najmłodsze tydzień. W efekcie tego w naszym towarzystwie dosłownie roi się od ciąż i dzieci. Fajnie, bo przynajmniej na spotkaniach rodzinno-towarzyskich dzieci nie będą się nudzić. A ja ostatnio patrząc na te jeszcze ciężarne coraz częściej łapię się na tym, że tęskno mi za tym stanem, za brzuszkiem i w ogóle (oczywiście nie narzekam na obecną sytuację, a wręcz przeciwnie!) i chciałabym jeszcze raz to przeżyć. Jeszcze nie teraz, bo nie czujemy się gotowi na drugie dziecko, ale tak za rok  chyba będziemy mogli zacząć coś na ten temat myśleć. Junior będzie miał już wtedy 2 latka, więc zakładając, że szybko udałoby się nam zaciążyć, zanim drugi dzidziuś przyszedłby na świat, miałby już prawie 3, więc tak jak od początku zakładaliśmy. Hmm... fajnie by było, ale nie planuję nic na wyrost. Będzie jak będzie :)

Na razie coraz bardziej skupiam się na imprezie urodzinowej Juniora. Z góry założyliśmy sobie, że będzie prawie bezalkoholowa, prawie czyli niskoprocentowa - jedynie jakiś szampan i winko, bo wychodzę z założenia, że tego typu imprezy właśnie takie powinny być. Ostatnio sąsiedzi teściowej robili roczek wnuczki na ogródku, gorzała lała się tam strumieniami do 2 w nocy, a większość uczestników zaliczyła reset - nie nasze klimaty. Trochę nie mamy pomysłu na prezent dla Juniora, więc musimy wysilić szare komórki. Jak macie jakieś pomysły, to słucham :) No i potrzebuję jeszcze inspiracji na tort. Ma ktos jakiś pyszny sprawdzony przepis? Byle nie z bitą śmietaną :) Będę wdzięczna za podpowiedzi :)

piątek, 19 września 2014

Hormonalny kalejdoskop

Uprzedzam, że dziś post będzie trochę fizjologiczny, ale tak mnie jakoś naszło :P

Zanim zaszłam w ciążę co miesiąc cierpiałam z powodu @. Raz bardziej, raz mniej, ale zawsze, za każdym razem w pierwszy dzień @ byłam na tabletkach przeciwbólowych, żeby normalnie funkcjonować. Pamiętam, że kuzynka jak mantrę powtarzała mi "Zobaczysz, jak urodzić dziecko przejdzie jak ręką odjął." Nie chciało mi się w to wierzyć, bo niby dlaczego miałoby się to nagle zmienić. W tej chwili mam @ piąty raz po porodzie, pierwszą dostałam 7 miesięcy o urodzeniu Juniora. Sama jestem tym bardzo zaskoczona, ale jeszcze ani razu nic, kompletnie NIC mnie nie bolało, a gdyby nie konieczność biegania do toalety co jakiś czas w wiadomym celu, pewnie nawet nie zauważyłabym, że mam @. Szok po prostu. Także dziewczyny, jeśli któraś się męczy z @ to uszy do góry - jest dla was nadzieja! :P Pomijam fakt, że trwa u mnie póki co 6, a nawet (o zgrozo!) 8 dni, ale liczę na to, że organizm jeszcze w jakiś sposób się oczyszcza i że z czasem to się trochę skróci.

W ogóle ciąża i poród czynią w organizmie kobiety mega rewolucję i w sumie wszystko mi się powywracało do góry nogami. Przed ciążą, a w zasadzie przed ślubrm jeszcze dość mocno wypadały mi włosy. Podejrzewam, że było to skutkiem mojej przedślubnej diety, stresami itp. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam po sesji zdjęciowej był bieg do fryzjera w celu opitolenia włosów z długości za ramiona na boba :) ewidentnie tego im było trzeba, bo gołym okiem widać było, że biedaki odżyły. 5 miesięcy po ślubie zaszłam w ciążę i wtedy moje włosy przeżywały w ogóle jakąś ekstazę egzystencjonalną, bo nie dość, że nie wypadały wcale, to jeszcze rosły jak szalone. Hormony zrobiły swoje. Po porodzie wiadomo - równia pochyła w drugą stronę, wypadło mi ok 1/3 tego, co udalo mi się w ciąży wyhodować. Teraz wszystko wróciło do normy, hormony chyba wróciły już na swoje miejsce i włosy też. Są znów ładne i gęste, a na czubku mam gąszcz 5-6cm antenek. Czadowo :)

Cera też można powiedzieć na plus. Przed ciążą miałam tłustą. W ciąży unormalizowała się do tego stopnia, że zrezygnowałam z podkładu, a jeśli już jakiegoś używałam to lekkiego BB z garniera. Na szczęście mi tak pozostało.

Ciekawe jak będzie następnym razem... kiedyś :P

wtorek, 16 września 2014

W sumie to bez tytułu, bo nawet nie wiem jak go ubrać w słowa.

Zawsze się zastanawiam jak to jest, że najbardziej człowiekowi dokopać potrafi najbliższa rodzina. Nawet największy wróg nie jest w stanie tak zranić jak bliskie osoby, które z założenia powinny człowieka wspierać. Moi rodzice są w tym po prostu mistrzami. Nie powiem, zawdzięczam ich wiele, ale tak jak oni, zdołować i zranić nie potrafi nikt. Mimo, że od ładnych paru lat z nimi nie mieszkam, mimo że mam swoją rodzinę, która jest dla mnie najważniejsza, oni zawsze muszą wtrącić swoje trzy grosze. Hmm... to nawet nie jest wtrącenie trzech groszy, ale całych milionów, bo przejawiają niesamowitą chęć kontrolowania naszego życia i naszych wyborów. Ja naprawdę rozumiem, że mogą chcieć doradzić, coś podpowiedzieć, to jest jak najbardziej w porządku, ale nie pozwolę sobie na sytuację, kiedy próbują wymusić coś na nas, a później walą focha, kiedy okazuje się, że robimy coś po swojemu. Najchętniej w ogóle "kazaliby" nam robić coś tak, a nie inaczej, bo im się tak podoba i wszystko ma być pod ich dyktando i chcieliby, żeby ze wszystkiego im się tłumaczy. A już w ogóle najchętniej dom by nam urządzili i wychowali Juniora, bo są po prostu najlepsi, same ochy i achy. O nie nie, nie tędy droga. Po ostatniej wizycie u nich chodzę jak struta, bo mimo, że jestem dorosła, to nie potrafię po prostu przejść do porządku dziennego nad sytuacją, kiedy ktoś traktuje mnie jak kogoś niedorozwiniętego. Powiedziałam co o tym myślę, wyszliśmy, a w domu stwierdziłam, że musimy trochę od nich odpocząć, może to im da coś do myślenia. Mężu na razie się nie miesza, ale widzę, że potrzebuje tylko iskry, żeby wybuchnąć. Jak ja czegoś takiego nienawidzę... Mój ojciec taki jest od zawsze, i nie zależy mi na poprawie stosunków z nim. Sa chłodne i takie pozostaną. Mama jest naprawdę w porządku, taka prawdziwa mama, przynajmniej była taka do niedawna, bo gołym okiem widzę jak się zmienia pod debilnym wpływem ojca. Szkoda... Moja teściowa też święta nie jest, nie raz o tym pisałam, ale nigdy nie posunęłaby się do takiego zachowania, tego jestem pewna. Choć moi rodzice jak zwykle uważają się za lepszych od niej, pod każdym względem. W sumie to oni uważają się za lepszych od wielu osób, kupują najlepsze prezenty, jeżdża na wakacje w najlepsze miejsce, a pod pozorami świętości i religijności panuje zwykła ludzka obłuda, której nienawidzę. Nie będę tego komentować, bo szkoda nerwów. Zresztą długo możnaby pisać i i tak nie wyczerpałabym tego tematu. Krótko mówiąc - temat rzeka. Jedyne co mnie cieszy w tej sytuacji to to, że mam swoich Chłopaków, bo kiedy jestem tak zjechana psychicznie jak w tej chwili Oni obaj potrafią mnie podnieść na duchu i postawić do pionu. Najchętniej spakowałabym tą naszą małą rodzinkę i wyjechałabym z nimi na koniec świata, z dala od tego wszystkiego.

niedziela, 14 września 2014

11 miesięcy :)

Nasz kochany synuś przyszedł na świat równo 11 miesięcy temu. Trudno mi uwierzyć, że jest już taki duży, a przecież dopiero trzymałam go takiego malutkiego na rękach w szpitalu
A jaki jest ten nasz Urwis? Czas na małe podsumowanie:

- ma 80cm wzrostu i ważt 9,8 kg,

- stan uzębienia na chwilę obecną to 8 sztuk,

- ma piękne blond włoski, które w słońcu błyszczą jak złoto,

- mówi coraz więcej, coraz częściej udaje mu się powiedzieć daj, ja, nie ma, mam itp. Jak na chłopca
to moim zdaniem całkiem sporo,

- coraz lepiej chodzi, choć nadal trzymany za rączki. Jeśli nadal będzie trenować na intensywnie, roczek przejdzie już samodzielnie, a wtedy Pokerze strzeż się :P

- Jest kochany i bardzo grzeczny, choć zdarza mu się pokazać też swój charakterek. Jest słodki niesamowicie, ale nie da sobie przy tym w kaszę dmuchać (dosłownie też, bo kaszy nie cierpi :P)

- nie wstydzi się innych ludzi, zachowuje się niesamowicie - uśmiecha się, podaje rączkę (sam!), a na pożegnanie robi papa. Czasem obcym ludziom też robi papa :)

- uśmiecha się do pań kasjerek w sklepach, bez wyjątku,

- lubi jeździć samochodem, najlepiej u taty na kolanach po naszej ulicy :P (na której ruchu praktycznie nie ma :P)

- pieknie je, a najbardziej smakuje Mu to, co akurat my jemy :)

- kocha wode w każdej postaci - do picia, do mycia, a najbardziej do plywania

- kocha swojego pieska :)

- nie lubi za długo siedzieć w miejscu, musi być wszędzie, żeby nic Go nie ominęło :)

... i mogłabym tak pisać w nieskończoność :)

A za miesiąc będziemy dmuchać pierwszą świeczkę... :) Niesamowite :)

piątek, 12 września 2014

Szkoła rodzenia, czyli jak teoria ma się do praktyki

Jestem mamą już prawie 11 miesięcy (wciąż nie mogę uwierzyć jak ten czas szybko leci), więc myślę, że mogę wypowiedzieć się trochę na temat zawarty w tytule.
Jak zapewne pamiętacie wahałam się trochę czy w ogóle zapisać się do szkoły rodzenia. Korzystając z Waszych rad oraz wszystkich innych aspektów jednak się zdecydowaliśmy i nie żałujemy ani trochę. Żałowalibyśmy, gdybyśmy tam nie poszli. W notce z 30.09.2013 pisałam co dokładnie było poruszane na zajęciach, więc powtarzać się nie będę, a jak ktoś chce sobie odświeżyć pamięć to zapraszam do archiwum :) W każdym razie na zajęciach zastanawiałam się w jakim stopniu wykorzystam to, czego dowiedziałam się w szkole rodzenia i mogę śmiało powiedzieć, że skorzystałam chyba ze wszystkiego. Od diety w ciąży, poprzez to kiedy w ogóle jechać do szpitala i co ze sobą zabrać, poprzez pozycje uśmierzające ból, swoją drogą pomogły bardzo (do wykorzystania już na porodówce :P), techniki oddychania itp. Na porodówce pomogło mi to bardzo, ale chyba najbardziej przydatnymi informacjami były te odnośnie pielęgnacji noworodka. No, bo powiedzmy sobie szczerze - z noworodkami miałam do czynienia nie raz, ale na zasadzie trzymania ich na rękach :) nigdy wcześniej żadnego nie przewijałam, nie kąpałam, nie karmiłam piersią :P ani nic z tych rzeczy. Także ten temat interesował mnie najbardziej, bo ok, urodzić szybko i sprawnie to jedno, ale co dalej? Ja nie miałam zielonego pojęcia i baaardzo dziękuję paniom położnym za szczegółową instrukcję co się z czym je :) Dzięki temu po przyjściu do domu nie bałam się ani trochę, wiedziałam co mam robić i jakoś gładko poszło. A i teraz, gdy Junior jest już duży, wiele rzeczy się przydaje. Jedyne co mi się nie sprawdziło to pielęgnacja pępka, bo trwałą akcja psikania octeniseptem, która była szeroko propagowana przez położne ze szpitala. I tak naprawdę żałuję, że go używałam, bo jednak stary dobry znajomy spirytus o wiele szybciej uporał się z juniorkowym pępuszkiem i gdybym wprowadziła go wcześniej, pewnie szybciej by Mu odpadł, a tak męczyliśmy się z tym 5 tygodni (w sumie głównie dlatego, ze pępowina jednak była gruba i długo to wysychało).
No więc, wszystkim przyszłym mamusiom, a tu w blogowym świecie kilka ich jest, które jeszcze się wahają czy skorzystać z takich zajęć gdzieś w okolicy naprawdę szczerze polecam. Warto dziewczyny, naprawdę warto.
Aha, mam jeszcze pytanie do tych bardziej doświadczonych mam - czy znacie jakąś sprawdzoną, w miarę szybką i "bezbolesną" metodę na zakończenie przygody z cycusiowaniem? :)

A tymczasem znikam oswajać się z myślą, że trzeba zacząć obmyślać przyjęcie z okazji PIERWSZYCH URODZIN JUNIORA! szok... :)

poniedziałek, 8 września 2014

Jak za dawnych lat ;)

Junior śpi, Mężu wyszedł do pracy, a ja stwierdziłam, że muszę się z Wami czymś podzielić. Pewnego dnia "siedzimy sobie" z Juniorem w domu, ja składałam pranie świeżo zdjęte z suszarki i pachnące wiatrem (uwielbiam ten zapach!). Junior bawił się swoimi zabawkami na podłodze, a Poker próbował rozpracować swoją zabawkę-węzełek. Ot taki sobie zwykły domowy obrazek. W pewnym momencie Junior zauważył pilota od TV leżącego na stoliku i zaczął sobie pstrykać, przypadkowo przełączając kanały. Po chwili się znudził, odłożył pilota i wrócił do zabawek. A ja dalej składam sobie spokojnie pranie. W pewnym momencie do moich uszu zaczęły dobiegać jakieś znajome dialogi i imiona. Zerkam ja kątem oka w telewizor i w momencie odmłodniałam :) No nic innego jak mój serial z młodości. Pierwszy serial, któremu oddałam się bez reszty :) Kiedy oglądałam pierwszy odcinek miałam jakieś 10-11 lat. Uwielbiałam go strasznie, obejrzałam caluteńki od A do Z kilka razy, w podstawówce nawet wynalazłam w bibliotece książki z fragmentami serialu, a w liceum biegusiem wracałam do domu, kiedy tylko miałam możliwość zdążyć na odcinek 14:15 w TVN. Może to śmieszne, że stara baba ogląda serial dla młodzieży (teoretycznie :P), ale tak się znów wciągnęłam, że oglądam go tak, jakbym widziała go po raz pierwszy :) Mam to szczęście, że Junior o tej porze śpi, więc mogę w spokoju oddać się seansowi :P O czym mowa? Tylko się nie śmiejcie, a jeśli już to chociaż nie za bardzo :) otóż... ten serial to "Beverly Hills 90210" :)))))))))))) :P może obciach, ale co tam :) I nawet gust jeśli chodzi o bohaterów mi się nie zmienił od tamej pory, bo w początkowych seriach zawsze najbardziej lubiłam Dylana, a później kiedy go zabrakło w obsadzie, przerzuciłam się na Davida, kiedy wyprzystojniał i tak już zostało do ostatniego odcinka :) Tylko moda lat 90. powala mnie na łopatki i czasem sama nie wiem czy śmiać się czy płakać na widok niektórych strojów.
No, to przyznać mi się tutaj... kto też oglądał? :)))

czwartek, 4 września 2014

Czas na zmiany

Długo dojrzewałam do tej decyzji, w zasadzie przymierzałam się do niej już kilkukrotnie, jednak zawsze było jakieś "ale". Ostatnio usiedliśmy z Mężem wieczorem, przegadaliśmy sprawę wzdłuż i wszerz i decyzja zapadła. Mój urlop macierzyński powoli dobiega końca, wykorzystuję jeszcze sporo zaległego urlopu i około 10 stycznia wracam do pracy. Gdyby była taka możliwość chętnie zostałabym jeszcze z rok na wychowawczym, ale wiadomo, kasa... Juniorem w tym czasie zajmować się będzie cioca Męża, która sama swoje wnuki już wyprawiła do szkoły, a że Juniora baaaardzo lubi, zgodziła się nim zająć do czasu aż pójdzie do żłobka. Chcemy go przetrzymać w domu do 3 latek, ale trochę się nad tym zastanawiam, bo Junior kocha dzieci i świetnie się czuje w ich towarzystwie, na spacerach już z daleka piszczy na widok dzieci, więc myślę intensywnie czy nie zapisać go do żłobka już za rok. No ale pożyjemy, zobaczymy. Wracając do pracy. Firma moja jest duuużą korporacją, dobrze mi tam było, choć wiadomo, jak w każdej pracy nie zawsze było różowo. Tak czy siak była fajna atmosfera, lubiłam to co robiłam i nadal lubię. W zeszłym roku będąc w szóstym miesiącu ciąży poszłam na L4, później na macierzyński. Normalna kolej rzeczy, moje stanowisko na mnie czeka, więc luz. A jednak. Podczas mojej nieobecności w Firmie zaszły dość spore zmiany, zmieniły się władze i z tego co wiem tak fajnie już nie jest. Wiadomo, kwestia indywidualna, jednemu może sie podobać, drugiemu nie. Mnie tam nie ma, więc się na ten temat nie wypowiem. Ale miałam sporo czasu na przemyślenie swojej pozycji w Firmie i doszłam do wniosku, że to by było na tyle. Owszem, lubię swoją pracę, ale nie mam tam już żadnych perspektyw na dalszy rozwój. Nie marzy mi się nie wiadomo jaka kariera zawodowa, bo mam inne priorytety w życiu, ale nie chcę też tkwić w miejscu. Pracuję tam prawie 8 lat, na tym samym stanowisku, jeśli chodzi o awans to szanse znikome. Pas. Nadszedł czas na zmiany. Zdecydowaliśmy, że wracam do pracy na niepełny etat (żeby być pod ochroną w razie czego), a w międzyczasie szukam czegoś innego. Firm u nas w okolicy jest mnóstwo, więc prędzej czy później coś fajnego znajdę. Póki co przeglądam ogłoszenia, żeby zrobić rekonesans naszego rynku pracy. Czy to dobra decyzja? czas pokaże, ale czasem trzeba zaryzykować. Także tego... trzymajcie kciuki :)

wtorek, 2 września 2014

Wrzesień

Wrzesień... aż trudno uwierzyć, że to już. Dopiero zaczynało się lato, a tu za 3 tygodnie w kalendarzu stuknie jesień. Wczoraj na ulicach szalenstwo szkolne, machina ruszyła. Czas chyba zdecydowanie ostatnio przyspieszył. Nie pisałam znowu przez jakiś czas, bo w sumie nie mogłam się zebrać. Junior intensywnie ćwiczy chodzenie, więc trzeba za Nim ganiać krok w krok, zwłaszcza, że trzeba Go trzymać za rączki. W każdym razie idzie mu coraz lepiej i jeszcze trochę i będzie dreptał samodzielnie. A wtedy piesku nasz - strzeż się :) ostatnio w ogóle nasze spacery wyglądają komicznie. Poker drepcze bardziej lub mniej grzecznie koło wózka, a Junior zwisa z tegoż wózka, co by przypadkiem piesek mu z oczek nie zniknął ani na ułamek sekundy. W ogóle ta dwójka pała do siebie miłością ogromną i będzie z nich para naprawdę dobrych przyjaciół. Gdzie Junior, tam i pies i odwrotnie. Fajnie, bardzo się z tego cieszę.
Jakiś czas temu rozmawialiśmy z Mężem o weselach w naszej rodzinie i u znajomych. Od 2006 roku co chwilę ktoś brał ślub i nie było roku, żebyśmy nie bawili się przynajmniej na 2-3 weselach. W tym roku zaliczyliśmy ostatnie i miała być dłuższa przerwa. No właśnie... miała być :) Ale nie będzie. Wczoraj dowiedzieliśmy się o dwóch kolejnych w przyszłym roku. Kurcze, urodzaj u nas niesamowity. Fajnie, bo my lubimy takie imprezy, szczególnie jak towarzystwo jest sprawdzone. Tych dwóch wesel jestem trochę ciekawa, bo i miejsca całkiem nowe i towarzystwo inne niż do tej pory. Pożyjemy zobaczymy jak będzie :) A po tych dwóch już chyba przerwa będzie. Chyba... :P
W gniazdku zaczęliśmy etap gromadzenia pierdółek i ozdób, żeby bardziej domowo i po naszemu się zrobiło. Do tej pory całą kasę pakowaliśmy w rzeczy najważniejsze, bez których funkcjonować byłoby ciężko. A teraz nadszedł czas na pierdółki i dekoracje. I tak na ścianach i komodach pojawia się coraz więcej ramek ze zdjęciami, na parapetów coraz więcej storczyków (kocham je!), a ja poszukuję coraz to innych inspiracji. Jak ktoś ma jakieś ciekawe pomysły to dzielcie się :)