środa, 24 października 2018

Z domowej codzienności

Lato, lato i po lecie. W tym roku nie mogę narzekać, bo pół roku takiej pięknej pogody nie zdarza się zbyt często. Ba, w moim życiu chyba w ogóle pierwszy raz coś takiego widziałam. A teraz brutalny powrót do rzeczywistości. Jeszcze w czwartek było 19 stopni, pięknie grzało słońce, choć na ulicach u nas w Miasteczku można było zobaczyć cały przegląd zawartości szaf przechodniów. Od puchowych kurtek, przez bluzy i swetry po cienkie koszulki. I jako ta wisienka na torcie - JA :P W koszulce, krótkich spodenkach i sandałkach :)))) Okazało się, że dobrze zrobiłam, bo w tym roku to chyba była ostatnia okazja, żeby tak się pokazać na ulicy. Ludzie dziwnie na mnie patrzyli, ale co tam, mi było ciepło, a w słońcu momentami nawet gorąco. Ale ja mam rozregulowany wewnętrzny termostat, bo wtedy było mi gorąco, a teraz przy 23 stopniach w domu ja siedzę w bluzie i skarpetach. I tak będzie aż do wiosny. Ja w ogóle jakoś tak mam, że jak przychodzi jesień, choćby w domu było 23-24 stopnie to mi i tak jest zimno i siedzę zamotana w co się da i jeszcze herbatą się grzeję. Taki cudak ze mnie.

Weekend minął nam pod znakiem rotawirusa. W piątek po południu pojechaliśmy na zakupy i Junior marudził coś, że boli go brzuch, ale stwierdził, że cisną go spodnie. Poluzowałam i mówi, że ok, więc się uspokoiłam. Kilka minut później zjadł loda i brykał jak młoda kózka, więc byliśmy już całkiem przekonani, że naprawdę chodziło o spodnie. W sobotę pojechał nocować do dziadków, przez cały dzień wszystko było ok, a w nocy zaczęła się jazda. Od 2 w nocy do rana wymiotował 6 razy. Ostatni raz koło 8 rano. Do 12 był jak dętka, a później nagle wstąpiło w niego nowe życie i od tamtej pory wszystko jest ok. Na początku nie chciał jeść, bo bał się, że znów będzie wymiotować, ale już je normalnie. Zostawiłam go jeszcze na kilka dni w domu, żeby całkiem wydobrzał i żeby najgorsze przewinęło się przez przedszkole, bo podobno rozłożyło połowę dzieci. Nas na szczęście ominęło. Bałam się o Lusię, bo takie maluchy przechodzą to dziadostwo wyjątkowo ciężko. Lusia niby jest chroniona, bo jest na cycku i dodatkowo zaszczepiliśmy ją na rotawirusy, ale wiadomo, człowiek mimo wszystko się stresuje. Wirusisko nas ominęło, ale rykoszetem oberwali dziadkowie i teraz oni zdychają. A my siedzimy uziemieni w domu w poniedziałek byliśmy trochę na spacerze, ale od wczoraj tak u nas wieje, że nie za bardzo da się wyjść, więc szukamy sobie zajęcia. Na przykład obejrzeliśmy już obie części Kevina, więc można powiedzieć, że u nas już święta :P Dobrze, że Junior dostał na urodziny kilka gier planszowych, to przynajmniej mamy jakieś urozmaicenie, bo ileż można się bawić traktorami.

W ten weekend będziemy świętować mężowe urodziny (choć chyba tylko we własnym domowym gronie, skoro moi rodzice walczą z rota). Zrobię mu sernik (bo takie dostałam zamówienie), a zamiast tortu będą róże z jabłek i ciasta francuskiego. Tak mnie poniosło :P w ogóle ostatnio mam jakąś taką wenę do gotowania i pieczenia. Dziś na przykład kuchnia serwuje dietetyczne klopsy dla Juniora i makaron z pomidorami, bazylią i groszkiem cukrowym dla nas. Jeszcze nigdy go nie robiłam, więc nie bardzo wiem co to wyjdzie, ale może będzie dobre. Za to jak zrobiłam Juniorowi tort na urodziny, to nie został nawet jeden okruszek, że tak nieskromnie się pochwalę. No normalnie polubiłam takie kucharzenie. Szkoda tylko, że nie będę miała na to tyle czasu jak wrócę do pracy.

A właśnie a propos powrotu do pracy, to powiem Wam, że tym razem jest jakoś tak inaczej, niż przy Juniorze. Jak on był mały na myśl o powrocie do pracy dostawałam gęsiej skórki. Bałam się jak to będzie i nie miałam najmniejszej ochoty wracać. Teraz może ze względu na pracę podchodzę do tego bardziej na luzie. Pewnie dlatego, ze swoją pracę bardzo, bardzo lubię i będzie to dobra odskocznia na kilka godzin od domowej codzienności, ale też dlatego, że już wiem jak to jest. Znaleźliśmy Lusi zaufaną nianię i chcielibyśmy jeszcze rok przetrzymać ją w domu, a później pójdzie do przedszkola w takim wieku jak Junior. Swoją drogą powiem Wam, że Lusia, to moje maleństwo, któe przecież dopiero się urodziło, zajada owoce aż jej się uszka trzęsą. Tydzień temu skończyła 5 miesięcy i zaczęłam jej powoli dawać różne rzeczy do spróbowania. Warzywka póki co są zdecydowanie na nie, nie smakują jej, ale za to owoce, a zwłaszcza banan... no proszę Państwa... rewelacja. tak otwiera ten swój mały dzióbek, aż miło. Junior też taki był, a teraz ma dni, że ładnie zje, a ma też takie, że nijak nie da mu niczego wcisnąć. Przez wakacje sporo urósł, ale waży tyle samo co ważył i przez to stał się takim chudzielcem, że aż strach patrzeć. Trzeba go podtuczyć przez zimę, bo ktoś nas kiedyś posądzi, że dziecko głodzimy.

Ok, pora na drzemkę Lusi i może wreszcie uda mi się wypić gorącą kawę. Albo chociaż ciepłą... ;)

niedziela, 14 października 2018

Sto lat!!

5 lat temu o tej porze nie myślałam nawet, że kolejny dzień spędzimy już we troje. Junior kończy 5 lat... Wszystkiego najlepszego synku!!! Bądź dalej takim kochanym, mądrym i dobrym chłopczykiem jak do tej pory!! Bardzo cię kochamy!!

poniedziałek, 8 października 2018

Podwójna mama

Ten post pisałam na kilka razy w czasie drzemek Lusi, które ostatnio nie trwają zbyt długo. Zęby w natarciu...
 
Uwierzycie, że w piątek minął okrągły rok od dnia, w którym zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, a tym samym Lusia ujawniła swoje istnienie? I że w najbliższą niedzielę Juniorowi stuknie okrągłe 5 lat? PIĘĆ!! No szok po prostu. Czas zasuwa jak oszalały, a ja staram się nie myśleć, że za 10 tygodni mi też stuknie.... więcej lat, niż bym chciała. A to jeszcze większy szok. Niby wiem ile mam lat, teoretycznie wiem ile mam lat, ale jak patrzę w lustro jako mimowolnie pomijam te pojedyncze (jeszcze) siwe włosy na łepetynie, i ta cera jakąś taką... inną, a widzę osobę która ma co najmniej 10 lat mniej. I w środku też tak się czuję. Mentalnie zatrzymałam się mniej więcej na 23-24 latach i tej wersji się trzymam. Zresztą mój dziadek w wieku 70 lat też zawsze mówił, że czuje się jakby miał ciągle 18. O! A od starszych trzeba się uczyć :P

No, ale wracając do tematu. Jestem mamą już od 5 lat. Podwójną mamą od prawie 5 miesięcy i powiem Wam, że za tym drugim razem różnica jest powalająca. Ostatnio byłam na spacerze z bardzo dobrą koleżanką, która ma dzieci mniej więcej w wieku moich. Jej starsza córeczka jest 4 miesiące młodsza od Juniora, a synek dwa miesiące starszy od Lusi, więc prawie identycznie. No i tak sobie na tym spacerze rozmawiałyśmy, że do tych drugich dzieci podchodzimy zupełnie inaczej niż do pierwszych. Obie przyznałyśmy, że jesteśmy teraz dużo spokojniejsze. Wiadomo, człowiek stresuje się tym, co nieznane, a że przy pierwszym dziecku wszystko jest nowe, więc nietrudno o stres. Za drugim razem już w szpitalu czułam, że jest inaczej.Nie trzęsły mi się ręce przy pierwszej zmianie pieluszki, nie panikowałam, że mam za mało pokarmu, bo wiedziałam, że lada moment się pojawi i jeszcze będę cierpieć z powodu nawału. W domu też wszystko było na spokojnie. Jedyne czym się denerwowaliśmy to była reakcja Juniora, ale i on pozytywnie nas zaskoczył. Wiadomo, nie zawsze jest kolorowo, bo czasem i Lusia ma gorsze chwile, kiedy jest zmęczona i nic jej nie pasuje albo kiedy nie chce leżeć w wózku tylko spacerować na rękach, ale to przecież normalne i po prostu trzeba znaleźć na to sposób. Jak Junior był malutki biegliśmy na każde jego stęknięcie, jak płakał często rzucaliśmy wszystko, żeby Go uspokoić itd. Z Lusią jest inaczej. Co prawda ona bardzo mało płacze, ale jak już jej się zdarzy, a ja czy Mężu akurat nie możemy do niej podejść od razu, zerkamy czy wszystko jest ok i podchodzimy za momencik. Nauczyliśmy się już, że nic jej nie będzie jak poczeka minutę dłużej. Jesteśmy obok, czuwamy i wszystko jest ok. Przed Juniorem naczytałam się o różnych metodach i początkowo miałam zamiar je wprowadzać, ale szybko zrezygnowałam, bo każde dziecko jest inne i na każde dziecko działa coś innego. Mam taką znajomą, która córkę wychowywała według tabelek, rozpisek, testów reakcji na gluten itp. Jak dla mnie to była jakaś masakra jak jej słuchałam. Czasem miałam wrażenie, że bardziej pilnuje schematów i tabelek niż tego, czego naprawdę chciała i potrzebowała Ninka* (imię na potrzeby wpisu). Sama po swoich dzieciach widzę, że tabelki można sobie wsadzić w... buty :P To co działało na Juniora nie działa na Lusię i odwrotnie, więc dla mnie jedyna skuteczna metoda, to metoda prób i błędów. Inaczej się nie da. Chyba :P We wrześniu była u nas moja kuzynka, która rodzi pod koniec października i była w ciężkim szoku, że Mężu usypiał Lusię na rękach. "Bo przecież się przyzwyczai". A jeszcze większy szok przeżyła jak jej powiedziałam, że absolutnie nie przeszkadza nam to, bo mamy zamiar oboje tulić póki się da. Za kilka lat Junior już się nie da, bo przecież to obciach.

Tak czy siak powiem Wam, że super jest być podwójną mamą. I teraz wiem, że wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce i nasza rodzinka jest już w komplecie.
 
A jak było u Was na drugim i kolejnym razem?