piątek, 31 października 2014

Piątek... i już prawie listopad?

Ludu, kiedy ten październik minął? Jakoś przez palce mi przeleciał i nie mogę się nadziwić, że jutro już listopad. Czas płynie zdecydowanie za szybko.
Zaniemogłam... Jakieś paźgawe przeziębienie mnie dopadło i wena do pisania siadła. Nawet nie tyle siadła, co poooooszłaaaa... w siną dal. A w głowie kłębi mi się co najmniej kilka tematów na notki. Tymczasem siedzę z herbatką z cytryną i staram się ratować resztki sił, co by mnie na dobre nie rozłożyło. A jeszcze bardziej staram się trzymać a dala od Juniora - na tyle na ile to możliwe będąc z Nim sama w domu - żeby i Jego nie dopadło. Junior chichra się ze mna jak smarkam (raz się położył ze śmiechu), bo to przecież takie śmieszne jest... No naprawdę, boki zrywać :))) A tu jeszcze i z psem wyjść trzeba i Junior się przy okazji przewietrzy choć kilka minut (bo pogoda u nas dziś nieciekawa). Ale w sumie to dobrze, bo ja odkąd pamiętam nie potrafiłam chorować "na leżąco". W podstawówce jak byłam chora to i tak cały dzień łaziłam po domu, ubranie zakładałam na piżamę, żeby mi cieplej było, a jak rodzice mieli wracać z pracy, to grzecznie wskakiwałam do łóżka, że niby tak ładnie leżałam cały dzień :P Tylko raz w sumie leżałam plackiem, no może dwa - w szóstej jak miałam ospę i 40 stopni gorączki i nie bardzo kontaktowałam co się wokół mnie dzieje (i o dziwo bardzo dokładnie to pamiętam :P) i na studiach jak mnie zapalenie płuc dopadło (wtedy lekarz mnie szpitalem nastraszył i grzecznie leżałam, zapobiegawczo). Także cieszę się, że mam zajęcie, bo gdybym się położyła, to rozchorowałabym się na dobre, zawsze tak mam, nie wiem czemu. Jutro muszę być na siłach, żeby choć na trochę na cmentarz skoczyć.
W ogóle po szczepieniu Juniorkowym jesteśmy. Słynna świnka-odra-różyczka. Matko święta, ile ja się o tym naczytałam, to głowa mała. Poszliśmy wg. kalendarza szczepień, bo to obowiązkowe jest i tak czy siak by nas nie ominęło. Bałam się tej szczepionki (i już nigdy nie będę niczego czytać w necie, bo potem tylko jakieś schizy się w głowie robią i czlowiek doszukuje się nie wiadomo czego na każdym kroku). Na szczęście po dwudniowej gorączce i leciutkiej wysypce nie ma już śladu i wszystko jest w porządku. Junior przez kilka dni był troszkę osowiały, ale już mu przeszło.

Dobra, na dziś tyle, bo jeszcze robotę mam przed jutrem, bo goście się zapowiedzieli, więc zmykam. Odezwę się po weekendzie. Miłego świętowania :)

czwartek, 23 października 2014

Jesienny misz-masz

Takiej jesieni, jak ta za oknem, nie lubię. Wieje, pada, zimno jest... jdnym słowem bleeee... Kisimy się od wczoraj w domu, bo raz, że nie ma jak wyjść, a dwa w taką pogodę nawet się nie chce. Dziś korzystając z bezdeszczowej chwili wyskoczyliśmy tylko do sklepu. Nawet pies wychodzi z domu tylko na szybkie siku i wraca i szczeka pod drzwiami, żeby go wpuścić, a później śpi w swoim koszu. Junior chyba bierze z niego przykład, bo padł i śpi już drugą godzinę. Bateria mu się chyba całkowicie rozładowała :) A ja przygotowałam sobie częściowo obiad, jak Mężu wróci to tylko go dokończę i grzeję się ciepłą herbatką. Dziś kuchnia serwuje makaron z kurczakiem, brokułami i pomidorami w sosie śmietanowym. Bomba kaloryczna, ale przy takiej pogodzie nie zaszkodzi. A my uwielbiamy przeróżne makarony - spaghetti, lasagne, zapiekanki, różne miksy makaronowo-warzywne, sałatki, co tylko do głowy nam wpadnie. Niby to tuczące dania, ale ruchu mamy dużo, więc i w boczki nie idzie. Kurcze, chyba pierwszy raz w życiu jem jak smok, bo przy takiej ilości ruchu non stop jestem głodna, a figurkę mam jak ta lala :) zawsze myślałam, że w ciąży i po ciąży będę wyglądać jak wieloryb, ale na szczęście obyło się bez tego :) Fakt, w ciąży przytyłam 14kg (w sumie to prawie książkowo), ale na dzięki Bogu poszło mi w brzuch, który miałam naprawdę spory. W ciągu 2 tygoni po porodzie spadło mi 10 kg, a kolejne cztery też jakoś szybko zniknęły, nawet z nadwyżką i w efekcie ważę mniej niż przed ciążą. Czad :) Także tuczącymi potrawami nie mam zamiaru się przejmować, spali się :P
Powoli też dojrzewam do zmiany wózka, choć jeszcze nie wiem na jaki :P Jestem z niego naprawdę mega zadowolona i uważam, że to był dobry wybór, ale Junior rośnie, robi się coraz cięższy (ma już 10,5 kg), a i wózek swoje waży, więc czasami trudno jest jechać, szczególnie pod górkę. No i w bagażniku też zajmuje trochę miejsca. Plan jest taki, że zimę przejeździmy jeszcze tym, bo i koła spore i pokrowce fajnie Juniora osłaniają przed wiatrem, a na wiosnę kupujemy coś mniejszego i poręczniejszego (ale nie typową parasolkę, bo nie podoba mi się to dziadostwo). Jeśli ktoś ma jakieś podpowiedzi co do modelu, będę bardzo wdzięczna :) Ma być lekki, zwrotny i ładny.
Ostatnio zauważyłam, że przy publikacji nowych postów mam naprawdę sporo wejść na bloga, ale w komentarzach tego nie widać. Nie chodzi mi o to, żeby bić rekordy w ilości komentarzy, ale zwyczajnie jestem ciekawa, kto tu zagląda, dlatego będzie mi miło, jeśli ujawnicie się pod tym postem :) Przy okazji powiedzcie mi, czy u Was też pojawia się ta durna weryfikacja obrazkowa? Nie wiem jak to badziewie wyłączyć, sprawdzałam w ustawieniach i niby jest wyłączona, a mimo to się pojawia...

środa, 22 października 2014

"Goście"

Zapomniałam Wam napisać jak się niedawno zagotowałam. 1,5 tygodnia już od tego minęło, ale jednak niesmak pozostał. Jako że pogoda jeszcze dopisuje, chcemy jak najwięcej zrobić wkoło domu przed zimą. A ponieważ trochę tych rzeczy jest, to i roboty full. W sobotę przedurodzinową Junior pojechał do dziadków, a my zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty. Mężu jeszcze miał na 16:00 dentystęw Mieście, więc postanowiłam, że pojadę z nim, bo miałam kilka spraw do załatwienia, a przy okazji mogłam odebrać Juniora. Robimy sobie koło tego domu, nawet sprawnie nam idzie. Godz. 12:05 - telefon, mój kuzyn Z., a chrzestny Juniora.
- "No cześć, słuchaj, podjechalibyśmy do Was dziś z prezentem, bo akurat mamy czas, a w tygodniu to tak nie bardzo".
Ja trochę zdezorientowana, bo inaczej się umawialiśmy, więc mówię:
- "Wiesz co, dziś to nie bardzo, bo mamy sporo roboty, poza tym umawialiśmy się na imprezę za tydzień".
- "Aha, no spoko". Zamieniliśmy jeszcze parę słów i na tym rozmowa się skończyła. Wróciłam sobie spokojnie do roboty, robię sobie, robię, bardzo zadowolona jestem bo mi sprawnie idzie, Mężu też zasuwa i cieszy się jak murzyn blaszką, bo jego "dzieło" nabiera rumieńców.
15:30. Połknęliśmy kanapki, co by kichy zapchać, zbieramy się do wyjścia. Mężu szuka kluczyków od samochodu, ja już czekam przed domem. Słucham - coś jedzie, normalna sprawa, w końcu po ulicy jeżdżą samochody. Odruchowo słucham dalej. "Coś" zatrzymuje się przed naszym domem. Hę? Odwracam się powoli... Nosz.... %&$*#(!*!(#%&.... !!!!!! Któż by inny! Z. ze swoją przecudowną drugą połową, której nie cierpię całym sercem, a nawet dwoma, gdybym takowe posiadała. Wryło mnie w ziemię i myślę sobie "Kurde, czy ja nauczyłam się mówić po chińsku i nic o tym nie wiem???". Mężu wychodzi z domu tak samo zaskoczony, jak ja. W innej sytuacji, gdybym z nimi wcześniej nie rozmawiała, po prostu zostałabym w domu, a Mężu pojechałby sam, żaden problem, ale nie tym razem. O nie nie nie.... Nie ze mną te numery Brunery dwa. Z. wysiadają z samochodu, a mi para idzie uszami. "Piękna" swoim jazgoczącym świergotem oznajmia, że co tam robota, przerwę sobie zrobimy. Poza tym ona przecież w każdej sytuacji gości przyjmuje, więc jakoś się zorganizujemy. (Z. w tym czasie stał potulniutki i słowem się nie odzywał). No myślałam, że ją walnę, naprawdę, gdybym miała cokolwiek pod ręką,
(taką cegłę na przykład :D) przysięgam, że nie zawahałabym się w nią rzucić. No co za bezczelne babsko. Miarka się przebrała. Spokojnie, aczkolwiek dosadnie i stanowczo powiedziałam, że dziękujemy za odwiedziny, ale TAK JAK JUŻ WCZEŚNIEJ MÓWIŁAM nie mamy dziś czasu na gości, że umówiliśmy się na za tydzień i jak mają ochotę wpaść do Juniora, to wtedy jak najbardziej zapraszamy, poza tym właśnie wychodzimy i nie będziemy zmieniać planów tylko dlatego, że ona nie rozumie co się do niej mówi. Na co ona "Ale co to za problem? Nawet kawki się nie napijemy?" Mężu roześmiał się jej w twarz i poszedł do samochodu, a ja powiedziałam tylko, że owszem to problem, nie mamy czasu na popijanie kawki, bo mamy inne sprawy do załatwienia i sorry, ale musimy już jechać. Po czym poszłam do samochodu i pojechaliśmy. No normalnie mówię Wam, paranoja. Może byłam chamska, nie przeczę, ale nie będę żyć pod czyjeś dyktando, bo komuś coś się umyśliło, mimo, że usłyszał zdecydowane "Nie mamy dziś czasu na gości". I z nimi tak zawsze. Nigdy wcześniej nic nie mówiłam, zaciskałam zęby i się uśmiechałam, ale tym razem nie wytrzymałam. Po powrocie prezent czekał pod drzwiami, a na imprezę nie przyjechali :) I jakoś tak wcale mi nie jest szkoda... :P

wtorek, 21 października 2014

Rozrywki

Jak człowiekowi rodzi się dziecko, siłą rzeczy musi przestawić umysł na troszkę inne myślenie, zmieniają się codzienne zajęcia itp. Kiedy to dziecko rośnie, trzeba wymyślać mu różne kreatywne rozrywki i zabawy, żeby uczyło się nowych rzeczy i miało z tego ubaw. Ja jestem zwolenniczką zabaw wszelakich, więc z Juniorem (z innymi dziećmi z naszego otoczenia też) bawię się bardzo chętnie i nie ma dla mnie różnicy czy są to zabawy typowo chłopięce czy dziewczęce. Zresztą, czy dziewczynki nie mogą się bawić samochodami, a chłopcy lalkami? Jasne, że mogą, sama miałam pokaźną kolekcję samochodów, a i Mężu bawił się lalkami z siostrą :P No ale ja nie o tym chciałam. Miało być o tym, że w zasadzie żadna z rozrywek dla dzieci nie jest mi straszna i już nie mogę się doczekać aż Junior będzie na tyle duży, że będziemy się bawić w najlepsze w wesołym miasteczku. Ale... no właśnie, jakieś "ale" oczywiście musi być :P Jest jedna "rozrywka", która napawa mnie ... hmm... może nie tyle przerażeniem, ale dostaję gęsiej skórki na samą myśl i w głowie huczy mi "Tylko nie tooooo....". Cyrk... Nie cierpię cyrku. W życiu byłam może 3 razy i odechciewa mi się na samą myśl. Nigdy mnie to nie bawiło, ani na żywo, ani w telewizji, wrecz przeciwnie.... normalnie katusze straszne. Biedne zwierzątka wożone z miejsca w miejsce i pokazujące sztuczki, akrobatów jeszcze jakoś zniosę, ale klauni próbujący być śmieszni przyprawiają mnie o wysypkę. Mężu mówi, że jemu to nie przeszkadza i chętnie z Juniorem pójdzie, ale ja już teraz mam ochotę powiedzieć, że ja się na to nie piszę, z pieskiem w domu zostanę :P Bleee... A tak w ogóle to po cichu liczę, że Junior wda się w mamusię i też nie będzie to robić na nim wrażenia. Odbijemy sobie rozrywki na karuzeli :D

Kto jeszcze nie lubi cyrku? Palec do budki, bo za minutkę zamykamy budkę :P

piątek, 17 października 2014

O zapuszczaniu korzeni

Odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie brałam pod uwagę mieszkania w innym miejscu niż nasze Miasto. Ani kiedy byłam mała, ani w czasach liceum czy na studiach. Never ever. No ok, jak byłam mała chciałam mieszkać nad morzem, najlepiej na wydmach przy plaży, ale to się nie liczy :P
Mężu tak samo. Jakoś tak jesteśmy mocno związani z naszym miastem i nigdy nie chcieliśmy go opuszczać. No bo fajne jest, co tu dużo mówić. Kilkadziesiąt tys. mieszkańców, nie za dużo, nie za mało, rozmiary przyzwoite, więc i pochodzić jest gdzie, i ładnie tak jakoś, więc ani trochę nie narzekamy. Nie raz znajomi pytali nas, czy nie chcielibyśmy zamieszkać w Wielkim Mieście, a my zawsze odpowiadaliśmy i nadal odpowiadamy "A po co, skoro do tego Wielkiego Miasta mamy 30 minut w porywach do 40 (do centrum), możemy tam wyskoczyć w każdej chwili, a i tak będziemy szybciej niż niejedni ludzie mieszkający tam, na miejscu". No bo taka prawda. Nigdy nas do tego nie ciągnęło i nie ciągnie. Dlatego też postanowiliśmy uwić sobie gniazdko na przedmieściach naszego Miasta. Formalnie rzecz biorąc jest ono położone w miejscowości obok, małej malowniczej wsi, która tak naprawdę położona jest tylko kilkaset metrów od Miasta. Od naszego domu do najbliższego osiedla ze sklepami, szkołą itp. dzieli nas jakieś 300, no góra 400 metrów (aż muszę to kiedyś sprawdzić z czystej ciekawości). Tak naprawdę uważam, że prędzej czy później zostaniemy włączeni w granice miasta jako dzielnica, tak jak to się stało z kilkoma innymi podobnymi przypadkami. No ale póki to nie nastąpi jesteśmy wieśniakami i kropka. Nie ukrywam, że początkowo było dziwnie. No bo jak to... mamy nie mieszkać w naszym Mieście?? Później wiadomo, kiedy zapadła decyzja, że Gniazdko powstanie była euforia - bo domek, bo wieś, bo cisza, spokój, no i coś swojego. Później emocje stopniowo opadały, zwłaszcza gdy pojawiały się problemy przy wiciu tegoż Gniazdka, bo ("fachofffffcy" to krwi nam napsuli co nie miara),  aby na koniec człowiek marzył tylko o tym, żeby tam wreszcie zamieszkać, nie myśleć o niczym co wiąże się w budowaniem czegokolwiek, choćby to miał być domek z kart i mieć święty spokój. Przed samą przeprowadzką zaczęłam się zastanawiać, jak to właściwie będzie. Bo jednak całe życie w Mieście, ruch, sklepy pod nosem, dużo ludzi i w ogóle co my tam będziemy robić, bo przecież oszalejemy od nadmiaru ciszy :) Pierwsze dni w nowym domu wcale trudne nie były, mogę powiedzieć, że trochę dziwne, bo nikt nie wiedział gdzie co jest, kartony były dosłownie wszędzie, pomiędzy nimi my i oszołomiony półroczny Junior, który kompletnie nie czaił co się dzieje i dlaczego Jego łóżeczko stoi teraz w tym nowym miejscu, a nie tam gdzie było do tej pory. Adaptacja i ogarnięcie chaosu zajęło nam jakieś 4-5 dni i zaczęliśmy się zadomawiać. Okazało się, że cisza jest cudowna, że robić jak najbardziej jest co i sąsiedzi fajni,sklep, a nawet dwa też mamy pod nosem i to całkiem przyzwoicie zaopatrzone, a do Miasta, ludzi i samochodów wcale nie jest tak daleko i wystarczy dłuższy spacer, by odwiedzić dawne kąty :) Po kilku tygodniach nawet zaczęło nam się wydawać, że w Mieście to jednak strasznie głośno jest :) No i tych widoków i śpiewu ptaków w Mieście człowiek nie uświadczy w żadnym miejscu :))
Tu, gdzie mieszkamy teraz, jeszcze 10 lat temu były szczere pola. Gdyby ktoś wtedy powiedział nam, że tu będziemy mieszkać zabiłabym go śmiechem (pomijam już fakt, że zareagowałabym tak samo, gdyby ktoś powiedział nam, że MY będziemy małżeństwem, będziemy mieć Synka itp. ;P). Mężu przyznał mi rację, kiedy mu to ostatnio powiedziałam. Ale stwierdziliśmy też, że mimo tego, że nieraz było cieżko, czasem nawet bardzo, to jednak teraz, kiedy już ochłonęliśmy, tej naszej obecnej wsi nie oddalibyśmy za żadne skarby świata i zaczęliśmy już zapuszczać tu korzenie na dobre, bo wiemy, że znaleźliśmy nasze miejsce na ziemi.

środa, 15 października 2014

Świętowanie - część pierwsza i na pewno nie ostatnia :)

Wczorajszy dzień zaczął się bardzo miło. Junior wstał wyspany, zadowolony i uśmiechnięty. Poprzedniego wieczoru powiesiliśmy w salonie i w jadalni kilkanaście balonów, żeby umilały nam dzień już od samego rana i żeby Junior wiedział, że to wyjątkowy dzień. Na środku salonu postawiliśmy paczkę z prezentem zawiniętym w kolorowy papier i z wielką kokardą. Odśpiewaliśmy Mu "Sto lat" i wycałowaliśmy ;) Junior był zdziwiony i nie bardzo wiedział co się dzieje, ale ewidentnie Mu się podobało. Prezent - rowerek - okazał się strzałem w 10 i Junior bardzo rzadko z niego schodził :) Początkowo myśleliśmy, że z naszych planów nici, bo od rana padało, ale po 10:00 przestało i, jako że Mężu miał urlop, pojechaliśmy do ZOO :)) Już sam fakt, że Tata był z Nim cały dzień zamiast w pracy był niesamowitym prezentem ;) Dla nas to też była frajda, bo ostatni raz byliśmy tam... hmm... w podstawówce chyba :P Dziecię nasze zachwycone, musiało obejrzeć każde mijane zwierzątko, a prawdziwym hitem było własnoręczne karmienie kóz :)) Także wyjazd oceniamy jako bardzo udany :) po południu odwiedzili naa dziadkowie, znowu były prezenty, śpiewy, buziaki, a Junior w siódmym niebie :) śmialiśmy się, że jak wstanie dziś rano będzie czekał na powtórkę, ale chyba zrozumiał o co chodzi. Przynajmniej tak sobie tłumaczę :P Drugą część świętowania zaplanowaliśmy na weekend, więc będą i dzieci, i tort, i świeczka, i prezenty - jednym słowem szał :)
A ja od wczoraj nie mogę wyjść z szoku, że to JUŻ!! No bo jak to, mój malutki chłopczyk ma już ROK??? A dziś nawet ponad rok? Nie mogę w to uwierzyć. Zawsze wiedziałam, że czas leci jak szalony, ale dopiero teraz, odkąd Junior jest z nami widzę jak szybko płynie. Trochę szkoda, ale co zrobić... Wersja papierowa wczorajszego listu trafiła już do Juniorowego albumu. Postanowiłam sobie, ze co roku na Jego urodziny i przy każdym ważnym wydarzeniu będę pisać do Niego takie listy, zakleję każdy w kopertę, a album ze wszystkimi listami dostanie na 18stkę :) i jeszcze w dniu ślubu :)

wtorek, 14 października 2014

Kochany Synku...

Kochany Synku!

Dokładnie rok temu po raz pierwszy usłyszeliśmy z Tatusiem Twój płacz, po raz pierwszy zobaczyliśmy Cię w całej okazałości i zakochaliśmy się w Tobie od pierwszego wejrzenia. Wywróciłeś nasz świat do góry nogami wyłącznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jesteś spełnieniem naszych najskrytszych marzeń i pokochaliśmy Cię całym sercem od pierwszej sekundy Twojego życia. Trudno nam uwierzyć w to, jak szybko płynie czas. Dopiero jechaliśmy do szpitala, gdy okazało się, że postanowiłeś przyjść na świat, dopiero byłeś taki maleńki i bezbronny, a dziś obchodzisz już swoje pierwsze urodziny i stajesz się coraz bardziej samodzielny. Jaki był dla nas ten rok? Najpiękniejszy w naszym życiu. Każdego dnia patrzyliśmy jak uczysz się świata, poznajesz nowe rzeczy i nabywasz nowe umiejętności. Dziś potrafisz już prawie samodzielnie chodzić, coraz więcej mówisz, jesteś bardzo wesołym i rezolutnym chłopczykiem, nie boisz się wyzwań, próbujesz różnych rzeczy, ale jednocześnie jesteś ostrożny w tym co robisz :) Bardzo dużo się śmiejesz, a swoim śmiechem potrafisz zarazić wszystkich dookoła. Jesteś iskierką, która rozświetla każdy nasz dzień. Nauczyłeś nas co to znaczy kochać absolutnie bezwarunkowo i cieszyć się z nawet najdrobniejszych rzeczy.
Skarbie, w dniu Twoich pierwszych urodzin życzymy Ci, abyś nigdy się nie zmieniał, żebyś zawsze był takim pogodnym, mądrym i wesołym chłopcem, jakim jesteś dziś. Niech błysk szczęścia w Twoich oczkach każdego dnia świeci mocniej, a czarne chmury niech nigdy nie pojawiają się na Twoim niebie. Śmiej się, baw i ciesz i każdego dnia. Próbuj, ucz się, poznawaj nowe rzeczy i pamiętaj, że jesteśmy o krok za Tobą i zawsze Ci pomożemy w chwilach słabości - silną ręką, która pomoże Ci wstać, ciepłym objęciem w chwilach smutku i dobrym słowem szeptanym do uszka.

KOCHAMY CIĘ NAD ŻYCIE SŁONECZKO!!!

Wszystkiego najlepszego z okazji pierwszych urodzin!!! :)))

piątek, 10 października 2014

O sportach zimowych przed sezonem

Wiem, że to totalna rozpusta - dwa posty jednego dnia - ale muszę się z Wami czymś podzielić na dobry początek weekendu :P
Jako że rok temu Junior był jeszcze zbyt małym bąblem na tego typu atrakcje, tematem się nie interesowałam. Poza tym śnieg był u nas przez 3 dni i to w ilości nie pozwalającej na jakiekolwiek zabawy (choć wiadomo dla chcącego nie ma nic trudnego :P). No, ale przeciez zima nadchodzi coraz większymi krokami, a Junior jest już prawie-roczniakiem, więc stwierdziliśmy z Mężem, że w tym roku wypadałoby się rozejrzeć za sankami :) Tak, wiem, można je kupić w każdej chwili, a czasu jeszcze sporo, ale pomyślałam sobie, że zrobię mały rekonesans, bo do sezonu jeszcze daleko, a może akurat uda się jakąś okazję wyhaczyć. W czasie Juniorowej drzemki miałam chwilę czasu i otworzyłam wrota sezamu zwanego allegro. Wpisuję sanki, a tam... wyskoczyły mi pojazdy iście kosmiczne. Sprawdzam, czy dobrze wpisałam. Dobrze. Przyglądam się bliżej - podwozie niby takie, jak za naszych czasów albo drewniane, albo metalowe, ale cała reszta... no kosmos :) śpiworki z polarem, śpiworki z kożuchem, daszki, pasy, pchacz o regulowanym położeniu rączki, mufka, coby rączki powożącemu się nie odmroziły, folie przeciwdeszczowe, odblaski, budki z okienkiem i mój osobisty hit - lampka LED :) w razie gdyby ktoś postanowił wyjechać tym ustrojstwem na autostradę, przynajmiej na bramki się trafi :P Nosz w pipę jeża... dobrze, że sprawdziłam, bo dalej myslałabym, że sanki, to po prostu sanki... ciekawe czy trzeba mieć na nie prawo jazdy czy jakąś inną kartę rowerową ;) żarty żartami, ale pokornie muszę przyznać, że taki śpiworek, czy mufka, czy choćby budka w przypadku małego dziecka, to całkiem dobre udogodnienie. Fakt, ze wygląda to jak gondola od wózka, tyle, że na płozach, ale niewątpliwie swoje zalety ma. Coś trzeba będzie wybrać, będzie prezent na Mikołajki :)
Kurcze, a jak sobie przypomną, że kiedyś dawno temu, gdy mamuty chodzily jeszcze po ziemi, a ja byłam w wieku, kiedy zimą cały wolny czas spędzało się na górce z sankami, ważne było, żeby mieć cokolwiek, co nadawałoby się do zjeżdżania - czy to sanki, czy jabłuszko, dętkę czy zwykły worek ze słomą... Najlepsze sanki jakie widziałam miała moja koleżanka. Jej tato wyspawał je w pracy. Ciężkie były zarazy jak nie wiem, ale za to pędziły jak szalone. Trzeba było się tylko dobrze odepchnąć. W sumie fajnie tak sobie pozjeżdżać na sankach. W końcu będziemy mieli pretekst i nie będzie obciachu, bo my z dzieckiem przecież ;) o ile zmieścimy się w ten śpiworek i budkę :P

No to ten... miłego weekendu :) Grzejcie się na słońcu, póki jest :)

Bez pomysłu na tytuł :P

Patrzę właśnie na naszego śpiącego Synka i nie mogę uwierzyć, że jest już taki duży. Zawsze wiedziałam, że czas płynie bardzo szybko, ale dopiero teraz widzę jak bardzo. Rok temu o tej porze byłam już tykającą bombą zegarową i każdego dnia zastanawiałam się, kiedy wybije godzina zero. Wydaje mi się, że Junior dopiero był taki malutki, a tu już taki duży chłopczyk zasuwa po domu na czworakach albo za rączki i zwiedza każdy kąt nawijając przy tym bez przerwy. Jest coraz sprytniejszy, radzi sobie w coraz trudniejszych sytuacjach, kombinuje, próbuje, zawzięcie uczy się chodzić, wstawanie przy wszystkim ma juz opanowane do perfekcji, mówi coraz więcej. No jednym słowem dorośleje mi dziecię :) Z jednej strony bardzo się cieszę, a z drugiej szkoda mi, że rośnie tak szybko i za parę lat nie będzie już miał ochoty na przytulaski z mamusią i tatusiem. Urodziny już za kilka dni. Mężu zaplanował sobie urlop na ten dzień i zabieramy Juniora na wycieczkę do zoo jeśli będzie ładna pogoda, a jeśli nie to do aquaparku (Junior jest jak prawdziwy wodnik szuwarek, z wody mógłby nie wychodzić wcale), no chyba, że przyjdzie nam do głowy coś jeszcze innego. Zobaczymy. A w następny weekend imprezka w domu :)
A tymczasem chodzę do domu i wącham, bo kurcze coś mi pachnie i nie mogę namierzyć źródła tego zapachu. Ładnie pachnie, żeby nie było. Mężu kupił wczoraj jakiś nowy płyn do płukania, więc może to to? Jak Junior wstanie wybywamy na dłuuugi spacer, bo pogoda piękna, 25 stopni dziś ma być. Czad! Trzeba korzystać, bo to pewnie ostatnie podrygi takiej rozpusty.
A jak wrócimy planujemy nasz obiadowy debiut w postaci carbonary. Podobno dobra bestia, ale jakoś jeszcze jej nie próbowaliśmy. Zobaczymy co za cudo nam wyjdzie :) Miłego dnia :)

P.S. Junior chichra się przez sen. Na głos :P Ciekawe co Mu się śni :)
P.S.2 - to jednak ten płyn. Rossmannowy jakiś :)

wtorek, 7 października 2014

Jak to jest z tą chęcią pomocy?

Kilka dni temu, gdy byłam na spacerze z Juniorem, spotkałam swoją dobrą koleżankę. Przyjaźniłyśmy się przez całe liceum, później wybrałyśmy róźne kierunki i miasta na studia i nasze drogi się rozeszły. Cieszę się, że ją spotkałam, bo nawet nie wiedziałam, że sprowadziła się w nasze okolice. Wyszła za mąż za swojego chłopaka jeszcze z czasów liceum, mają dwumiesięcznego synka, a niedawno kupili mieszkanie na osiedlu niedaleko nas. Ucieszyło mnie to bardzo, bo znów będziemy mieć siebie blisko i będziemy mogły się częściej spotykać. Wtedy zamieniłyśmy tylko kilka zdań, bo obie trochę się spieszyłyśmy, ale umówiłyśmy się na spacer na wczoraj. K. stwierdziła, że dobrze, że się spotkałyśmy, bo musi się komuś wygadać. No i spotkałyśmy się wczoraj. K. opowiedziała mi co u nich się wydarzyło przez ten czas, kiedy się nie widziałyśmy, ja opowiedziałam jej co u nas, wymieniłyśmy się doświadczeniami porodowymi i dzieciowymi, a później K. stwierdziła, że musi się wyżalić. No i tak. Kupili mieszkanie wiosną, stan deweloperski, więc kupa roboty w środku. Jej mąż jest jedynakiem, jego rodzice już nie żyją, więc nie bardzo miał kto mu pomóc. Kuzynów niby ma, ale bardziej chętnych do odwiedzin na piwko czy kawkę niż do pomocy, więc nie bardzo miał na kogo liczyć. Rodzice K. są w sile wieku, mieszkają w tym samym mieście i zawsze zarzekali się, że im pomogą w remoncie itp. Jako, że nie bardzo było ich stać na fachowców, R. robił wszystko sam po powrocie z pracy. K. w momencie kupna mieszkania była już w dość zaawansowanej ciąży, więc siłą rzeczy wolno jej było coraz mniej i sama przyznała, że bardziej przeszkadzała R., niż pomagała. liczyli na to, że jej rodzice pomogą im tak jak obiecywali. No... i się przeliczyli. Kiedy przyszło co do czego nawet słowem się na ten temat nie zająknęli, a kiedy R. skończył i przyszło do przeprowadzki, przyszli ocenić efekty. I wtedy marudzili, że to nie tak, tamto nie tak, a jeszcze coś innego mógł zrobić inaczej. R. przyznał, że owszem mógł, ale nie bardzo dałby radę sam, więc zrobił tak jak dał radę. Wtedy rodzice K. oburzeni stwierdzili, że trzeba było poprosić o pomoc. Szczęka mi opadła jak to usłyszałam, ale w sumie szybko ją podniosłam, bo moi rodzice wychodzą niestety z tego samego założenia. Ja jestem całkiem innego zdania. Moim zdaniem, jeśli ktoś wcześniej sam tą pomoc oferuje, a ktoś inny chętnie ją przyjmuje, to chyba nie trzeba o nią specjalnie kogoś prosić. Jeśli ktoś ma ochotę pomóc w takiej sytuacji, to po prostu ubiera się i idzie pomagać, bez proszenia. Przynajmniej i ja, i Mężu tak uważamy. Moi rodzice też niestety są odmiennego zdania, ich też o wszystko trzeba specjalnie prosić. Mężu wykańczał nasze gniazdko własnymi siłami z wujkiem, a kiedy ja chciałam iść sprzątać to też musiałam się prosić, żeby zostali z Juniorem 2-3 godzinki, żebym mogła coś zrobić. Nigdy sami nie zaproponowali, żeby go przywieźć, to z Nim posiedzą, żebyśmy mogli coś porobić, zawsze trzeba było ich o to specjalnie prosić, a oni z wielką łaską zgadzali się, bądź nie (bo np. muszą jechać na zakupy). Ja bym tak nie potrafiła. Smutne to ale prawdziwe. Szkoda, że słyszę o coraz większej liczbie takich przypadków.

poniedziałek, 6 października 2014

Za wcześnie... (*)

Niedzielny wieczór. Junior śpi, oglądamy z Mężem coś w telewizji (już nawet nie pamiętam co). Reklamy. Sięgam po telefon, żeby szybko sprawdzić pocztę,bo czekamy na 2 ważne maile. Otwiera mi się strona główna Onetu, jakieś reklamy, czarno-białe zdjęcie kobiety, podpis "Anna Przybylska nie żyje". Wróć... ŻE CO???? Wtf???? Jak nie żyje??? Toż to młode dziewczę jeszcze... Prawie spadłam z kanapy, pokazuję Mężowi, on też oczy jak spodki... Szok! Tak mogę krótko określić to, co przeżyłam. Przeczytałam chyba wszystkie artykuły jakie się wtedy ukazały. Nie miałam pojęcia, że była tak bardzo chora. Zawsze bardzo lubiłam ją jako aktorkę i jako człowieka (mimo, że jej nie znałam osobiście). Zawsze była taka wesoła, uśmiechnięta, pełna życia, a przy tym wydawała się być jedną z niewielu NORMALNYCH aktorek, które oprócz sławy wyróżnia przede wszystkim ciepło, rozsądek, oddanie rodzinie. Niecałe 36 lat... Całe życie było jeszcze przed Nią, małe dzieci do wychowania, tak bardzo chciała żyć, a tu pach... przyplątało się to dziadostwo i już jej nie ma. Naprawdę trudno w to uwierzyć. Nie zrozumcie mnie źle. Ja wiem, że każde życie jest cenne, ale jakoś inaczej jest, kiedy odchodzi starsza osoba, któa "swoje już przeżyła", a całkiem inaczej, kiedy umiera ktoś tak młody, który miał jeszcze tylko przed sobą, tyle do zrobienia. Bardzo mną to wstrząsnęło, mimo, że to praktycznie obca osoba, znana "jedynie" z ekranu... Strasznie mi jej szkoda, jej dzieci, partnera... W dodatku za kilka dni miną 3 lata od śmierci mojej koleżanki, 27 lat... też rak.
Aż strach pomyśleć co by było, gdyby...