środa, 27 lutego 2013

A było tak...

To, że jestem tym razem to był strzał w dziesiątkę podejrzewałam w zasadzie od samego początku po totalnie spontanicznym popołudniu "w sosie własnym" ;) Byłam tylko ciekawa czy rzeczywiście mam rację. Nic nikomu nie mówiłam, nawet Mężu nie wiedział o moich podejrzeniach, bo stwierdziłam, że nie ma co się napalać - w myśl zasady poczekamy, zobaczymy. Im bliżej było terminu spodziewanej @, tym bardziej się zastanawiałam. Pierwsze wskazówki w sumie się pojawiły, ale w sumie w dość śladowym natężeniu, więc tym bardziej nic nie mówiłam. W spodziewany dzień @ nie przyszła, w ciągu kolejnych dni również, a ja z coraz większą nadzieją dojrzewałam do kupna testu. Tydzień po spodziewanej @ test w końcu kupiłam, ale jeszcze przez kilka dni leżał schowany w szufladzie, bo bałam się go zrobić z obawy, że mógłby być negatywny. Dojrzałam do jego zrobienia w sumie w dość oryginalny sposób, a mianowicie w pewną niedzielę podczas mszy św. :) Zamiast kazania puszczony był fragment wypowiedzi papieża Jana Pawła II, z pamiętnymi słowami "Nie lękajcie się", a po nim pieśń "Nie bój się, wypłyń na głębię" (swoją drogą uwielbiam ją). Jakoś tak bardzo osobiście odczytałam te słowa i łzy same ciekły mi po policzkach (dobrze, że Mężu tego nie widział, bo pomyślałby pewnie, że coś ze mną nie halo :P). No ale idźmy dalej. Cały tamten dzień spędziliśmy u moich rodziców, a kiedy wróciliśmy do domu w głowie cały czas słyszałam tamtą pieśń. W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam zrobić test. Dwie piękne krechy pojawiły się praktycznie od razu, a ta "potwierdzająca" wyskoczyła nawet wcześniej niż "testowa". Z płaczem i trzęsącymi się rękami pobiegłam do Męża, który w pierwszej chwili nie wiedział co się stało. Wzruszenie tak mnie ściskało za gardło, że nie mogłam wydusić z siebie słowa i tylko pokazałam mu test. Był w wyraźnym szoku (ale takim pozytywnym) i powiedział tylko "To super! Ale właściwie dlaczego ty płaczesz?" :) Następnego dnia zapisałam się do lekarza, ale niestety musiała troszkę poczekać na wizytę, bo nie było wolnych miejsc i przez cały ten czas chodziłam jak na szpilkach, bo chciałam, żeby to było już teraz natychmiast. Jakoś udało nam się dotrwać do weekendu i mogliśmy z ust lekarza usłyszeć potwierdzenie (przełom 7/8 tygodnia) i zobaczyć pięknie pulsujące serduszko naszej Kruszynki :) Dostałam skierowanie na całą serię badań, zalecenia co do diety i pierwsze zdjęcie Maluszka :) Tak więc dalsza część weekendu minęła nam na powiadamianiu przyszłych dziadków o pojawieniu się Kruszyny :) Wszyscy naprawdę oszaleli po tej wiadomości. I dobrze, w końcu to ich pierwsze wnuczę ;) Mężu i ja jesteśmy równie szczęśliwi i jednocześnie oszołomieni tym, że to się dzieje naprawdę :)
A jak moje samopoczucie? Prawdę mówiąc średnio. Jeśli ktoś wyobraża sobie początek ciąży jako sielankę rodem z amerykańskiego filmu, to powiem tak - telewizja kłamie :P Oczywiście każda kobieta przechodzi ten czas inaczej, mnie akurat dopadło dość mocno. Co prawda tylko przez ostatnie 1,5 tygodnia chodziłam ledwo żywa, usypiałam na stojąco, a o 19 to już w ogóle był totalny odlot :P Kilka razy zaliczyłam sprint do łazienki i ból głowy z piekła rodem, ale nie narzekam. Dla Malucha wszystko ;) Teraz już w sumie w porządku, jeśli tak można powiedzieć, biorąc pod uwagę, że nadal codziennie do 10 rano mnie mdli, ale przynajmniej już nie rzygam i zaczynam wracać do świata żywych kładących się spać po 19 :) Dietą jakoś specjalnie nie muszę zaprzątać sobie głowy, bo w sumie już na samym początku odrzuciło mnie od wszystkiego, czego mi jeść nie wolno :P więc jest git :) Teraz mogłabym 24 godziny na dobę jeść serek wiejski i jogurt naturalny. Smakują mi jak jeszcze nigdy dotąd. Brzuszek jeszcze nie rośnie, ale nie dam rady go już utrzymać wciągnąć, więc coś tam się zmienia. No w końcu jakby nie patrzeć w piątek zaczynamy 9 tydzień. Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki za pozytywny przebieg tego czasu, a ja już nie mogę się doczekać kolejnej wizyty u lekarza, a to dopiero za 3 tygodnie...
Także blogowe ciotki, trzymajcie za nas kciuki :)))

P.s. A jeszcze niedawno zastanawiałam się jaki temat zdominuje mojego bloga w roku 2013. No to już wiem ;)

poniedziałek, 25 lutego 2013

O tym, co robiliśmy w weekend ;)

Weekend minął dokładnie tak, jak tego chcieliśmy :) Wrażenia niesamowite :)
A co takiego robiliśmy?
Oglądaliśmy najpiękniejsze pół centymetra na świecie i patrzyliśmy na maleńkie pulsujące serduszko :)
Będziemy mieli dzidziusia!!! :)))

W następnym poście napiszę więcej :)

środa, 20 lutego 2013

Zimy ciąg dalszy

I co... trzeba było się cieszyć z zieleni za oknem? No nie trzeba było. Nie ma już po niej ani śladu, wszystko jest przykryte śniegiem prawie po kolana i nie zanosi się na to, żeby w najbliższym czasie miał zniknąć na dobre. Chociaż... na jednej stronie, na której prognoza pogody zazwyczaj się sprawdza od kilku dni widać temperatury powyżej +10 stopni w naszej okolicy już od 04.03 :)))) Oby oby, bo już mi wiosny trza :) Ale ale... mam dobre wieści... został już tylko miesiąc zimy (kalendarzowej), więc jak by nie patrzeć mamy już nieźle z górki ;) No bo ileż można się gapić na tą oślepiającą biel na oknem? Przecież już oczyska od tego bolą. Tęsknię już za kolorami...
A co u nas? W zasadzie nic nowego, dzień mija sobie za dniem. W weekend w końcu udało mi się wyciągnąć Mężowatego do kina na "Niemożliwe". Bardzo chciałam obejrzeć ten film i nie zawiodłam się. Polecam, jeśli ktoś wybiera się w najbliższym czasie do kina, a nie wie jeszcze na co :)
Nadchodzący weekend zapowiada się bardzo emocjonująco i mam nadzieję, że taki własnie będzie :) Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jak było opowiem Wam jak już będzie po, żeby nie zapeszać ;)
W poniedziałek byli u nas znajomi z zaproszeniem na wesele :) Fajowo, w końcu będzie okazja się pobawić, bo po naszym weselu, jeszcze na takiej imprezie nie byliśmy, więc będzie okazja przypomnieć sobie jak to było i spojrzeć na całość doświadczonym okiem :) Na przyszły rok szykuje się kolejne, tym razem w rodzinie, więc na brak imprez narzekać nie możemy :) No chyba, że coś jeszcze po drodze wyskoczy... you never know :)
A tymczasem szukam inspiracji na szybkie i pyszne muffinki, bo tak jakoś za mną ostatnio chodzą, że chyba będę musiała wieczorem jakieś szybko zamieszać (np. bananowo-owsiano-miodowe... pychaaa ). Bo obawiam się, że na mój ulubiony sernik wieczorem już nie wystarczy mi sił. Może w sobotę, się zobaczy. A jak już mi te muffinki będą pachnieć, oddam się w pełni lekturze (co z tego, że już drugi raz) książki Jodi Picoult :) O! nie ma to jak dobry plan na wieczór ;) Ale zanim to nastąpi, trzeba będzie odśnieżyć samochód, a z tego co widzę przez okno całkiem go cholibcia zasypało. Wiosno... przyjdź już...

poniedziałek, 18 lutego 2013

Pół roku... :)

Dokładnie pół roku temu, przed Bogiem i bliskimi wypowiedzieliśmy najpiękniejsze słowa w naszym życiu... "...i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci..." 

Aż trudno uwierzyć, że minęło już tyle czasu, zwłaszcza że wydaje się jakby to było wczoraj. Wspomnienia w naszej pamięci są wciąż żywe i kolorowe i z uśmiechem na twarzy myślimy o najpiękniejszym dniu naszego życia. A jak jest po tych 6 miesiącach? Pięknie :) Jest tak, jak moim zdaniem w małżeństwie być powinno i chciałabym, żeby tak było już zawsze :)))
Mężu - Kocham Cię i dziękuję, że jesteś :)))

poniedziałek, 11 lutego 2013

O niechcieju i nie tylko

Mam dziś całkowitego niechcieja. Naprawdę, dawno tak nie miałam, ale po prostu dziś na nic nie mam weny. Dobrze, że choć pomysł na obiad mam, to przynajmniej myślenie na ten temat mi odpada :P Może to tak z racji poniedziałku albo nie wiem czego innego. Pochmurno dziś, jakoś tak szaro-buro... i wiosny dalej nie widać. To znaczy jakieś tam przebłyski są, widać, że czai się już tuż za rogiem, ale całkiem wynurzyć się jakoś nie chce. Prasowanie w domu czeka (muszę się jakoś zmobilizować dziś... albo jutro :P), fitness czeka jeszcze bardziej (do tego mobilizacji mi nie brak), no i ogólnie kilka spraw jeszcze czeka na swoją kolej. A mi się zwyczajnie nie chce i już...
Książkę zaczęłam wczoraj czytać. Już drugi raz tą samą, bo bardzo lubię jej autorkę. Może nie tyle autorkę bo jej nie znam :P, ale lubię to co ona pisze :P Mowa o Jodi Picoult. Przeczytałam już chyba 7 jej książek, niektóre po 2-3 razy i naprawdę nie mam dość. Czaję się na jakieś promocję w różnych księgarniach internetowych, żeby wzbogacić moją kolekcję książek na przyszły cudowny wymarzony regał :) Czytałyście książki Picoult? Jeśli nie, to ja naprawdę szczerze polecam. Wciągają niesamowicie.
Tłusty Czwartek uważam jak najbardziej  za udany. Na koncie mam pyszniuchne pączki sztuk 5, kompletnie bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, a co! Czasem człowiekowi się należy i już. Taką wersję przyjęłam i będę się jej trzymać, o! W tym tygodniu, a może nawet już od poprzedniego tygodnia z każdej strony jesteśmy bombardowani walentynkowymi serduszkami, misiami i generalnie jedną czerwono-różową tematyką kolorystyczną. A mnie to ani ziębi, ani grzeje. Nie ulegam komercjalizacji tego dnia i już. W zasadzie od początku naszego związku jakoś specjalnie nie świętowaliśmy tego dnia, no bo co... dzień jak każdy inny, a kochać się trzeba zawsze i już. Owszem, przyznaję, że dajemy sobie jakąś pierdółkę w postaci czekoladki albo tego typu drobiazgu, ale całkowicie symbolicznie. Tak po prostu. No i nie tylko tego jednego dnia w roku, a całkiem często.

A pamiętacie jak opowiadałam Wam o naszej stażystce? O tej tutaj? No to zabłysnęła intelygencyją ponownie :)
1. pewnego razu w kuchni zgadaliśmy się coś na temat naszych szkolnych czasów. Dziewczę przysłuchiwało się temu z zaciekawieniem, po czym mówi z wielkim przejęciem (uwaga: cytat dosłowny, wyjątkowo zapadł mi w pamięć) "A wiecie co, ja miałam w liceum taką dziewczynę w klasie, taka strasznie dziwna była, naprawdę bardzo dziwna. Normalnie w ogóle się nie malowała i teraz też jakoś tak dziwnie wygląda". Nikt nic nie odpowiedział na to, bo jakoś tak wszystkim słów nagle zabrakło :)
2. nie pamiętam w jakich to było okolicznościach, ale stwierdziła następująco "Ejj... a wiecie, że jak się nie ma zapiętych pasów, to fotoradar robi zdjęcia? Serio, ja nie wiedziałam" :)))) no... ja tym bardziej ;P
3. myślicie, że to normalne, że osoba po studiach ekonomicznych nie potrafi wyliczyć % z danej liczby? czy jak zwykle się czepiam? :P

Z kim ja pracuję... :P

wtorek, 5 lutego 2013

i mamy luty...

No i mamy luty... Bo wiecie, że już luty jest, co nie? Ten czas tak zapitala, że sama byłam w szoku jak spojrzałam w kalendarz. Jakim cudem ja się pytam? Dopiero przecież szykowaliśmy się do świąt, dopiero Sylwester był, a tu już ładnych kilka dni lutego śmignęło. Ale w sumie to dobrze. Bo jak jest luty, to znaczy, że za chwilę będzie marzec, a jak będzie marzec, to i wiosna będzie (OBY!!!), a jak będzie wiosna, to i zajęć będzie duuuuużo i bardzo mnie ta perspektywa cieszy :)))

Niewiele się u nas ostatnio dzieje, a to z racji tego, że Mężu trochę zapracowany, siedzi wieczorami i dłubie w laptopie jakieś rzeczy, których z rysunku nijak nie potrafię odczytać. A ja po pracy albo coś w domu ogarniam, albo książkę czytam, albo na fitness latam i tak spokojnie czas nam płynie. Ktoś może rzec, że nudno, ale cóż... ja tą naszą "nudę" lubię :) Niedługo pewnie będziemy marzyć o takich leniwych wieczorach, bo roboty będzie od groma, więc trzeba się cieszyć nimi póki mamy okazję. W tym tygodniu postawiłam sobie ambitny cel częstszych i intensywniejszych ćwiczeń, żeby w czwartek bez wyrzutów sumienia pojeść sobie pączków i innych pyszności. Ojjjj nie pamiętam już kiedy ostatnio jadłam pysznego chrupiącego pączusia.... mmm... :) No, także trzeba na zapas trochę spalić, żeby później nie martwić się kaloriami. Korzystając więc z tego, że Mężu jest zajęty, latam sobie co drugi dzień na fitness i jest gites :) Nasza instruktorka ostatnio też już wychodzi ze skóry, żeby wymyślić nam mega trudny zestaw ćwiczeń i czasem sama się sobie dziwię jakim sposobem jestem w stanie doczłapać do domu po zajęciach :P
Pamiętacie jak kiedyś pisałam Wam o Moni? Jeśli nie pamiętacie, to można sobie przypomnieć o tutaj
Powiem Wam, że naprawdę już z nią nie wytrzymuję. Dżizas... ta dziewczyna przechodzi już samą siebie. Jest tak wkurzająca i wtykająca nos w nieswoje sprawy (prywatne i służbowe), że mam ochotę już jej coś powiedzieć i naprawdę chyba tylko siłą woli utrzymuję język za zębami. Od tygodnia nasza szefowa jest na zwolnieniu (grypsko) i Monia oczywiście chyba postanowiła wejść w jej rolę, choć nikt (a już zwłaszcza szefowa) jej o to nie prosił. Wiem, bo pytałam. Jest tak wścibska i irytująca, że ciężko się z nią pracuje. Wszystko musi wiedzieć, komentuje każde działanie wszystkich w naszym dziale i oczywiście ona zrobiłaby to lepiej. Nie lubię takiego czegoś, ale robię swoje i staram się nie zwracać na nią uwagi, bo nie chce mi się z nią użerać. Już raz jej powiedziałam co o tym myślę - podziałało na dość krótki czas, teraz zaczyna jej wracać... Nie chciałabym powtórki z rozrywki, ale jak tak dalej będzie, to kiedyś mogę nie wytrzymać :)