poniedziałek, 30 września 2013

Wrażenia ze szkoły rodzenia

hoho... nawet mi się przypadkowo tytuł zrymował :P
Ostatnio całkiem wypadło mi z głowy opowiedzieć jak było w szkole rodzenia. Jako że tydzień temu (no ok, troszkę więcej niż tydzień) skończyliśmy zajęcia, wypadałoby opowiedzieć tak na świeżo jak tam wrażenia. No więc... jestem bardzo, bardzo, BARDZO zadowolona, że zdecydowałam się zapisać.  Nie dość, że zajęcia były prowadzone bezpłatnie przez szpital, w którym chcemy rodzić, to i dodatkowo ich jakość była naprawdę super. Prowadziły je na zmianę dwie przesympatyczne położne, które pracują w tym szpitalu, czyli już mamy jakieś znajome twarze na oddziale, a zawsze to inaczej jak już przyjdzie co do czego. Program zajęć był opracowany przez fundację "Rodzić po ludzku", więc jest taki sam we wszystkich tego typu szkołach. Na część zajęć chodziliśmy z mężami, a część była przeznaczona tylko dla nas, bo poruszała typowo babskie sprawy, o których faceci nie koniecznie muszą słuchać, no i bez nich łatwiej było zadawać pytania, jak którąś coś nurtowało. Pierwsze spotkanie było typowo organizacyjno-zapoznawcze, a na kolejnych przechodziliśmy już do konkretów, czyli takich tematów jak przebieg ciąży i typowe dolegliwości ciążowe, dieta w ciąży, rozwój dziecka w brzuchu połączony z oglądaniem filmików z USG i zdjęć pokazujących ten rozwój na każdym etapie ciąży, poród - czyli kiedy jechać do szpitala, co spakować do torby (a wygląda na to, ze w każdym szpitalu jest inaczej, więc tym bardziej przydały nam się te informacje) szczegółowy przebieg porodu pokazany na fantomie, techniki oddychania, pozycje porodowe i uśmierzające bóle (przynajmniej w jakimś tam stopniu - podobno :P), omawianie i wypełnianie planu porodu, wszystko o połogu, pielęgnacja noworodka - kąpiel, przebieranie, przewijanie, karmienie, pierwsza pomoc. Oprócz tego mieliśmy spotkania ze specjalistami - ginekologiem, neonatologiem i psychologiem. Jednym słowem full service. Jestem naprawdę zadowolona, bo dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych i przydatnych rzeczy. Nawet moja mama, która przecież doświadczenie ma zdobyte na mnie :P po przeczytaniu moich notatek stwierdziła, że super są takie zajęcia, bo sama o wielu rzeczach nie wiedziała i wiele rzeczy od mojego urodzenia się zmieniło w podejściu do chociażby pielęgnacji, więc warto do szkoły rodzenia chodzić.
Większości ludzi sama nazwa "szkoła rodzenia" kojarzy się jedynie z nauką oddychania i urodzenia dziecka, a to nieprawda, bo tematyka ściśle porodowa zajęła nam tylko 6-7 godzin z całego 40-sto godzinnego programu. Nasza szkoła ostatnio dostała nawet nagrodę dla najlepszych szkół w Polsce, a obłożenie ma ogromne - do końca roku nie ma już miejsc, a zajęcia prowadzone są w 3-4 grupach 8-10 osobowych na raz. Byłam nastawiona sceptycznie do całej sprawy, ale naprawdę cieszę się, że zdecydowałam się iść na te zajęcia, Mężu tak samo. Bez nich byłabym naprawdę zielona, a tak już wiem co z czym, jak i dlaczego. Nie boję się już jak poradzę sobie z taką małą kruszyną, nie boję się porodu, a najbardziej nie mogę się doczekać, kiedy zostanę mamą :)

środa, 25 września 2013

Baby update vol. 10 i jesiennie

No moje drogie, może być tak, że ten "baby update" jest ostatnim z czasu ciąży :) Kolejny może być już relacją z pojawienia się Synusia na świecie :) Zobaczymy :)
W każdym razie poniedziałkowa OSTATNIA wizyta u Pana Doktora za nami (chyba, że mój Książę postanowi posiedzieć w środku nieco dłużej niż to jest planowane). Wszystko w jak najlepszym porządku, wyniki mam nawet lepsze niż przed ciążą (szok!), Dzidziuś książkowy, waży już 3050g, więc może być spory :) Zalecenia Pana Doktora - KTG raz w tygodniu i jak najbardziej wskazane bliskie spotkania trzeciego stopnia z Mężem :D Pełna swoboda :) a wiadomo, że do zaleceń lekarskim trzeba się stosować ;) No i czekamy na skurcze lub odejście wód. Tak więc ostatnia prosta przed nami :) Dziś tak rozmawiałam z mamą i stwierdziłam, że jakoś mam wrażenie, że mogę urodzić w przyszłym tygodniu. W tym jeszcze raczej nie, ale w przyszłym... kto wie :) Rodzinka robi zakłady, kiedy Synek postanowi przyjść na świat. Ciekawe czy ktoś trafi... Trzeba by było jakąś nagrodę fundnąć dla zwycięzcy :P Póki co mój tato przegrał z zięciem skrzynkę wódki w kwestii płci. Matko... już ja sobie wyobrażam co tu się będzie działo jak będziemy w szpitalu. W sumie chyba lepiej, że będziemy wtedy w szpitalu, przynajmniej nie będę tego widzieć :P Sajgon się kroi, ale z takiej okazji im pozwalam ;)
Synek póki co się nie spieszy, ćwiczy różne pozycje akrobatyczne w brzuchu, aż mam czasem wrażenie, że ma zamiar wydostać się przez pępek. Albo przynajmniej podglądnąć jak tu jest :) Także ten... no... czekamy :)
Poszłam sobie dziś do miasta na małe zakupy. Specjalnie wybrałam dość oddalony od nas sklep, żeby się trochę poruszać, bo przez ostatnie dwa dni padało i siedziałam uziemiona w czterech ścianach, aż mi się kości zastały i trzeba było je rozruszać. W każdym razie miałam okazję poobserwować sobie ludzi i stwierdziłam, że zaczyna się ten wczesno-jesienny czas, kiedy ludzie nie wiedzą jak się ubrać. Jest dziś jakieś 15 stopni, zza chmur nieśmiało wygląda słońce i jest naprawdę przyjemnie. A w kwestii modowej pełna dowolność - od krótkich rękawków (gimnazjaliści i kilku dorosłych facetów) i strojów typowo latarniowych (różne miejscowe dziunie), przez ubiór odpowiedni do tego typu pogody (sweterek albo cieniutka kurtka, buty sportowe lub lekkie półbuty), po grube kurtki, wełniane czapy i zimowe kozaki (jak można się domyślić to panie 65+, z drugiej strony jak ktoś cały dzień siedzi na osiedlowej ławce i obrabia innym d***, to może zmarznąć tak bez ruchu, choć od ruchu paszczy powinno być im gorąco :P - tak wiem, wredna jestem, ale co zrobić :P).
Idę się brać powoli za obiad, bo mnie nosi i trzeba sobie zajęcie jakieś znależć.

Miłego dnia :)

poniedziałek, 23 września 2013

Wspomnienia...

Dziękuję za komentarze pod poprzednim postem i przepraszam za brak szczegółów, ale nie potrzebowałam tego, aby tu o nich pisać. Nerwy puściły, sprawa została wyjaśniona i jest ok. Mam nadzieję, że więcej ich nie będzie.
Weekend spędziliśmy bardzo miło. W sobotę wybraliśmy się do przyjaciół, którzy za dwa tygodnie biorą ślub. Jesteśmy zaproszeni na ich wesele, ale nie będziemy mogli z niego skorzystać z wiadomych względów :) Nie chciałabym jechać na porodówkę prosto z tego typu imprezy, a mogłoby tak się stać, bo będę wtedy już niecały tydzień przed terminem porodu. Albo nawet już po porodzie, któż to wie :) Pójdziemy tylko na ślub i strasznie żałujemy, że nie będziemy mogli im towarzyszyć przez cały dzień, ale co zrobić, siła wyższa. Tak czy inaczej daliśmy im nasz prezent, który bardzo się spodobał. Cieszę się, że trafiliśmy :) Opowiedzieli nam o swoich przygotowaniach, o tym co jeszcze zostało im do załatwienia, jako ci "doświadczeni" udzieliliśmy im kilku cennych rad itd. I tak nas później wzięło na wspominki. Mimo tego, że to był bardzo pracowity czas (choć zdecydowanie mniej pracowity niż ten, który mamy w tej chwili), to jednak wspominamy go z wielkim sentymentem. Kupowanie strojów poszło nam błyskawicznie, choć myślałam, że poszukiwania mojej sukni zajmą o wiele więcej czasu, wybór obrączek, wymyślanie dekoracji, dopinanie różnego rodzaju szczegółów... było tego naprawdę mnóstwo, ale załatwianie wszystkiego było naprawdę przyjemne. Nie sądziłam nawet, że Mężu tak się we wszystko zaangazuje, bo jednak organizacja ślubu zazwyczaj jest domeną kobiet, a mężczyźni ograniczają się wtedy do zatwierdzania ich wyborów, bądź nie. Ja jednak byłam mile zaskoczona postawą mojego Męża, który naprawdę się zaangażował, wymyślał, proponował różne rozwiązania, dzięki czemu mogliśmy ten czas naprawdę spędzić razem i zorganizować wszystko tak, abyśmy oboje byli zadowoleni. Pamiętam jaki Mężu był zawiedziony, kiedy tańczyliśmy i w pewnym momencie spojrzał na zegar, który wisiał na sali i zobaczył na nim godzinę 02:30. Powiedział mi wtedy "Szkoda, że czas tak szybko mija, bo to wesele mogłoby trwać o wiele dłużej." To prawda, wszystko naprawdę świetnie się udało i impreza przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Było cudownie. Po tym spotkaniu z naszymi przyjaciółmi spojrzałam na nasze wspólne życie ponad rok po ślubie i mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jest tak, jak zawsze chcieliśmy, żeby było. Nigdy wcześniej nie dogadywaliśmy się tak dobrze jak teraz, mimo, że stresów mamy o wiele wiele więcej niż wcześniej. Jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek, zwłaszcza teraz, kiedy czekamy na nasze Maleństwo i naprawdę jest super. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że małżeństwo nie zawsze będzie sielanką, jednak jestem pewna, że zawsze będziemy dążyć do tego, żeby między nami było tak, jak jest teraz. Albo jeszcze lepiej :)

Poza tym u nas wszystko ok. Gniazdko na przedmieściach pięknieje w oczach (teraz już w środku), gniazdko Synka już gotowe i czeka na Niego :) Dziś mamy ostatnią wizytę u Pana Doktora (chyba, że Młody postanowi posiedzieć w brzuchu nieco dłużej), a później będziemy czekać na rozwój zdarzeń :) teoretycznie zostało już tylko -NAŚCIE dni. Niesamowite :)

piątek, 20 września 2013

Wkurzona

Ja tak krótko dzisiaj, ale muszę się wyżyć...
Jak mój ojciec mnie wkurza! Normalnie nie mogę... On naprawdę nie rozumie pewnych spraw. Chodzi o to, o czym pisałam wczoraj. Niestety czasem trzeba postawić spraw tak, a nie inaczej, ale on chyba tego nie rozumie i ciągle musi wtrącać swoje trzy grosze i pokazywać jaki to on jest ugodowy (ciekawe od kiedy?). Dobrze wie, że ten temat działa na mnie jak płachta na byka i naprawdę nie mam ochoty poruszać tego samego po raz setny czy tysięczny, zwłaszcza w 9. miesiącu ciąży, kiedy nerwy naprawdę nie są mi ani szczególnie Małemu potrzebne. Dodatkowo hormony ciążowe sprawiają, że naprawdę niewiele mi trzeba, żeby wybuchnąć, a ten jeszcze mi się obraża, że się wkurzam na niego. A jak tu się nie wkurzać??? No cyrk na kółkach, naprawdę. Boże, daj mi cierpliwość, bo nie zdzierżę i kogoś rozszarpię. Grrr...

czwartek, 19 września 2013

Nie dać się wyrolować i końcówka ciąży

Czy ja kiedykolwiek narzekałam na kierunek swoich studiów i to czego nas tam uczyli? Niemożliwe... :P Ostatnio po raz kolejny przekonałam się, że wiedza zdobyta podczas studiów przydaje się w życiu. Już kilka razy miałam okazję wykorzystać ją w praktyce i zaczęłam doceniać godziny wkuwania kodeksów, ustaw itp. Mieliśmy takiego wykładowcę od prawa cywilnego, który w kółko powtarzał nam, że wszystkie istotne sprawy lepiej uregulować pisemnie, żeby w razie czego mieć wszystko czarno na białym. Jak to mówią strzeżonego Pan Bóg strzeże i tej zasady się trzymajmy. W przedostatnim poście pisałam o dwóch przypadkach niesłownych ludzi. Jeśli chodzi o przypadek pierwszy to już pojawiało się światełko w tunelu, już wychodziliśmy na prostą i odliczaliśmy dni do chwili, kiedy będziemy go mieć z głowy (w sumie dalej odliczamy, bo już naprawdę bliżej niż dalej), ale ostatnio zaczął się z pewnych spraw wykręcać, bo to mu nie pasuje, bo tamto nie tak, a w ogóle to on nie ma już czasu. Hola hola mój drogi... mamy umowę na piśmie :) w dodatku z takimi zapisami, że nijak nie ma szans się wywinąć i z umowy musi się wywiązać, bo inaczej będzie miał spory problem. A że dotyczy to sprawy BARDZO istotnej, to my tej umowy będziemy się trzymać. Myślał, że jest taki sprytny i się wykręci, ale nic z tego, bo póki co to my trzymamy go w szachu, szczególnie finansowym i jeżeli z umowy się nie wywiąże, będzie bardzo mocno w plecy. I tak poszliśmy mu już bardzo na rękę i powinien to docenić, a jeśli nie to cóż... lajf is brutal and full of zasadzkas... and sometimes kopas w dupas jak to mawiała moja koleżanka :)
Poza tym wszystko ok, dopinamy wszystko na ostatni guzik przed narodzinami Synka. Ubranka już wyprane i wyprasowane (swoja droga bosko się prasuje takie urocze malizny :) ), właśnie piorę pościel, torba czeka w pobliżu wyjścia. A u mnie zaczęły się sny dotyczące porodu. Raz śnił mi się poród naturalny, raz Synek (był taki śliczny!!!), a raz miałam mieć cesarkę. Z tą cesarką to w ogóle był zabawny sen, bo poszłam w nim do lekarza, a on mi powiedział, że będę mieć cesarkę. Trudno, jak mus to mus. Zadzwoniłam do mamy i powiedziałam jej o tym i dodałam, że to będzie już za 5 minut i żeby zadzwoniła do Męża, bo ja już nie zdążę. Położyli mnie w ubraniu na stół, głowę odgrodzili firanką, a w plecy wkręcili jakąś rurkę z drucikiem. A później stwierdzili, że nie muszę jednak mieć tej cesarki i kazali iść do domu. Z tą rurką i drucikiem w plecach :) Jechałam do domu jakimś autobusem z kibicami :D nie wiem co było dalej, bo pęcherz mnie obudził, ale mogło być ciekawie.
Poza tym wszystko gra. Mam małą schizę, czy nie mamy za mało ubranek dla Małego, ale wtedy Mężu piorunuje mnie wzrokiem, bo wszyscy mi powtarzają, że wystarczy. No co... mamusia się martwi, żeby Syneczek nie marzł :P Chodzimy sobie na KTG, mamy piękne zapisy i ogólnie jest git. Ale brzuch mi się obniżył, chyba nawet dość sporo i mam dziwne przeczucie, że Synuś postanowi być jednak dzidziusiem wrześniowym. Ja tam staram się go przekonywać, żeby jednak posiedział grzecznie do października, mam nawet takie dwie ważne dla mnie daty i fajnie byłoby wcelować w którąś z nich, ale cóż... to już nie zależy ode mnie, tylko od naszego Bąbla i od tego jaki dzień wybierze na swoje urodziny :) A może to być już w każdej chwili... W końcu planowo jeszcze tylko 3 tygodnie :)

P.s. Doświadczone mamuśki - kiedy zaczęłyście pić herbatę z liści malin?

czwartek, 12 września 2013

Baby update vol. 9 i wkraczamy w dziewiąty miesiąc :)

Jakoś tak ostatnio mi się nie składało, żeby usiąść do komputera i napisać co u nas, bo i zajęć niemało i trzeba się z nimi uwinąć przed narodzinami Synka. A tymczasem byliśmy na kolejnej wizycie u Pana Doktora. Dzidziuś rośnie nam książkowo, wszystko u Niego w porządku, fika w brzuchu niestrudzenie, wód ma pod dostatkiem i Pan Doktor stwierdził, że widać, że jest mu tam w środku bardzo dobrze, bo pięknie się rozwija i waży już 2250g :) Ba! Wiadomo, komu byłoby źle w hotelu "Mama" z opcją All Inclusive :) Kołyszą cały dzień, głaszczą, opowiadają bajki, żarcie dostarczane na zawołanie, nie trzeba się za bardzo wysilać, więc jasne, że mu tam bosko :) No i dobrze, niech sobie tam posiedzi jeszcze te 4 tygodnie, które zostały nam do terminu porodu.
4 tygodnie (!) - wyobrażacie to sobie??? Dziewiąty miesiąc ciąży! Przecież ja dopiero test robiłam, dopiero w napięciu czekaliśmy na pierwsze USG i wypatrywałam małego pulsującego punkcika na monitorze aparatu, a tu ta mała zakręcona istotka z pierwszego badania urosła do półmetrowego Chłopczyka, który rozciąga mi brzuch we wszystkie strony, wpycha nóżki pod żebra i skacze z radości, kiedy się go głaszcze :) Po prostu szok :) Prawie wszystko na narodziny Synka jest już gotowe, wszystko kupiliśmy oprócz kosmetyków (te dokupimy już na sam koniec), wózek stoi w przedpokoju, torba do szpitala czeka spakowana na godzinę zero, jeszcze tylko muszę wyprać i wyprasować ubranka i będziemy w pełni zwarci i gotowi na zostanie rodzicami. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie i nie możemy się tej nowej roli doczekać.

P.s. Co do ostatniego posta, to do przyszłego tygodnia wiele powinno się wyklarować. Dam znać w jakim kierunku :)

środa, 4 września 2013

Nerwy i dylematy

Ostatnio mam wrażenie, że jak magnes przyciągam niesłownych ludzi. W ciągu zaledwie 2 tygodni mieliśmy 2 takie przypadki, że głowa mała i kosztowało nas to naprawdę mnóstwo nerwów i stresu, które (wiadomo) w moim przypadku są kompletnie niewskazane, ale czasami naprawdę nie da się przejść nad czymś takim do porządku dziennego nie rzucając po drodze porządnymi bluzgami (Synkowi kazałam wtedy zatkać uszka :P). W zasadzie dalej mamy, bo to nadal trwa. Z przypadkiem pierwszym mamy do czynienia już od dłuższego czasu, ale od kilku tygodni kompletnie nie da się z nim dogadać. Mówi jedno, robi drugie, a na pytanie "kiedy?" dotąd padała odpowiedź jutro na pewno, a od wczoraj nastąpiła zmiana frontu na "nie wiem jeszcze". Po prostu witki opadają do samej ziemi, a nawet zdecydowanie niżej. Moje to już chyba zbliżają się do jądra ziemi. Szału już dostaję i na moje zdecydowanie za niskie ciśnienie nie potrzeba mi nawet kawy, bo ten czynnik zewnętrzny skutecznie mi je podnosi. Aż za bardzo... Synek naprawdę urodzi się zaprawiony w walce o swoje. Robię wszystko, żeby maksymalnie oszczędzić mu stresów, ale momentami naprawdę nie daję rady, a że ja z natury nerwowa jestem i wszystkim się przejmuję, to wyzwanie mam podwójne i wydaje mi się, że niezbyt dobrze mi wychodzi sprostanie mu.
Przypadek drugi pojawił się nie dawno. To znaczy był w naszym życiu od dawna, ale niedawno rzucił bardzo ciekawą propozycję pod naszą rozwagę. Obojgu nam się spodobała i naprawdę poważnie nad nią myślimy, choć ostatnio trochę na zasadzie "i chciałabym, i boję się", bo wiadomo jak w przypadku każdej (albo zdecydowanej większości przypadków) za całym szeregiem "za", maszeruje też jakaś mniejsza lub większa ilość "przeciw". Tutaj co prawda "przeciw" jest tylko jedno, ale jednak jest i to takie, które trzeba naprawdę poważnie przemyśleć, żeby nie wpakować się na minę. No to w takim razie co jest nie tak z tym przypadkiem? Już tłumaczę. Po rzuceniu propozycji "przypadek" zaczął się zachowywać kompletnie nieadekwatnie do swoich słów. Niby zapewnia, że tak, nadal podtrzymuje propozycję i absolutnie nie zmienił zdania (poprosiłam osobę, która ma z nim styczność na codzień o wybadanie sytuacji, ta zapytała go o to wprost (!) i właśnie taką otrzymała odpowiedź), ale patrząc na zachowanie tego "przypadku" po prostu człowiek głupieje i sam nie wie co o tym myśleć. A zasada "i chciałabym, i boję się" zdecydowanie zyskuje na znaczeniu.
Podsumowując - odliczam już dni, kiedy przypadek pierwszy będzie dla nas historią i nie będziemy musieli go znosić (choć patrząc na to z boku perspektywa ta jakoś tak mi się oddala) i intensywnie myślę nad propozycją przypadku drugiego, może czasem nawet zbyt intensywnie, ale to po prostu nie może wyjść mi z głowy i wraca do mnie jak bumerang. Jak bumerang na dopalaczach, który ledwo rzucisz, a już jest z powrotem. Trzymajcie kciuki, żeby obie sytuacje szybko (i pozytywnie!!!) się wyklarowały, bo naprawdę oszaleję. Nie cierpię czegoś takiego i źle się czuję z takimi zagwozdkami.

Przepraszam, że dziś serwuję takie smęty, ale i to jest czasem potrzebne. Stwierdziłam, że po to mam bloga, żeby móc się na nim wygadać na każdy temat (choć tutaj bez wdawania się w szczegóły, bo tak wolę). Wolałam wygadać się tutaj niż ryzykować, że jakieś przemyślenia mimowolnie wkradną mi się do pamiętnika naszego Synka, bo przecież nie będę mu zaśmiecać wspomnień takimi sprawami, które tak czy siak spędzają mi sen z powiek. Bo ja taka przejmująca się wszystkim dupa wołowa jestem i tyle :)

Miłego dnia.