środa, 16 września 2015

Odliczam


Jeszcze 2 dni J W poprzedniej pracy po początkowej euforii z nadchodzącej zmiany pracy, im bliżej było końca, tym bardziej było mi żal tamtego miejsca, bo jednak spędziłam tam kupę czasu. Tutaj jest zupełnie odwrotnie. Im bliżej końca, tym bardziej nie mogę się go doczekać. Wiadomo, będzie mi szkoda kilku osób, ale mieszkamy dość blisko siebie, więc myślę, że kontakt się nie urwie J Ale i tak nie mogę się doczekać. W poniedziałek byłam chwilkę w moim przyszłym miejscu pracy, bo musiałam załatwić pewne formalności i widziałam gdzie będę siedzieć J Nooo powiem Wam, że robi wrażenie J Ale więcej szczegółów napiszę Wam jak już sobie wszystko obejrzę z bliska i jako tako się zadomowię J Czeka mnie jeszcze pożegnanie tutaj, więc w domu trzeba jeszcze jakieś ciasta machnąć.

Poza tym u nas jakoś leci. Za niecały miesiąc Junior kończy dwa latka, więc trzeba pomyśleć o imprezie z tej okazji. Coraz bardziej synek nam się rozgaduje, wymyśla coraz bardziej kreatywne zabawy i praktycznie każdego dnia zaskakuje nas czymś nowym. Fajnie J Mężu niedługo ma tygodniowy wyjazd służbowy, więc będziemy gospodarzyć sami.

A tak w ogóle to zapomniałam Wam opowiedzieć o tym weselu na którym świadkowałam. A jak zapomniałam to znaczy, że co? Że dupy nie urywało. No wesele było, świadkowało się, ale jakoś tak drętwo było. Junior na szczęście nam się po drodze wyspał, bo gdyby jeszcze On wariował z niewyspania, to chyba zapakowałabym się do auta i zwiała do domu, serio. Przyjechaliśmy do Młodej (mojej kuzynki), ubieranie jej w suknię ślubną było tak nerwowe, ze nikomu nic nie wychodziło. No ale tutaj akurat się nie dziwię, bo przed wszystkim stres jednak jakiś zawsze jest. Później błogosławieństwo kompletnie bez ładu i składu. W kościele przyznaję było pięknie, a Młodzi wzruszyli się podczas przysięgi. I w sumie ceremonia w kościele była chyba najbardziej udanym elementem całej imprezy. Mimo, że ślub był na 15:00, a sala była dość blisko, pierwszy taniec był dopiero prawie o 19:00. Goście zniecierpliwieni, nikt nie wiedział co ma robić, bo to ani tańczyć bez muzyki, ani siedzeć przy stolikach. Nuda jednym słowem. Jedzenia na stolikach nie było, trzeba było chodzić do osobnego kącika, ale tam jedzenia też praktycznie nie było. Także rano wszyscy stwierdzili, że są głodni. U nas też był taki kącik, ale zdawało to egzamin, bo było na troszkę innej zasadzie. U nas na stołach były sałatki, owoce i zimne zakąski, a w osobnym kąciku były potrawy na ciepło. Oprócz tego 3 dania były podawane bezpośrednio do stolików. A tam wszystko było wyłącznie w tym kąciku, ale ciągle wszystkiego brakowało. Zespół owszem, dawał radę, ale ogólnie panowała atmosfera jakiejś takiej rozpierduchy, jakby ktoś próbował, ale mimo wysiłku nie potrafił spiąć wszystkiego w jedną całość. Pobawiliśmy się do oczepin, a później pod pretekstem Juniora wymknęliśmy się do pokoju i już tam zostaliśmy. Prawie wszyscy ze strony Młodej byli też na naszym weselu i wszyscy co do jednego szeptali nam na ucho, że u nas było o niebo lepiej. Sami tak uważamy, ale nie powiem, miło nam się robiło z każdą kolejną taką opinią J Nawet bardzo miło J Najbardziej jestem ciekawa zdjęć i filmu ze ślubu, bo kamerzysta i fotograf wyczyniali tam cuda i efekt może być fantastyczny J Także czekam z niecierpliwością. Na tą chwilę to było ostatnie wesele przed chyba dłuższą przerwą, bo nic nam nie wiadomo na temat tego, żeby szykowało się jakieś kolejne. No chyba, że ktoś nas zaskoczy J Ale wtedy Junior zostaje z dziadkami, bo chcę się w końcu porządnie pobawić ;)

piątek, 4 września 2015

Klamka zapadła


No to sprawy mają się tak – zdecydowałam się na nową pracę, złożyłam już wypowiedzenie, nową pracę zaczynam w połowie września J I nawet nie wiecie jak mi ulżyło. Niesamowite uczucie. Mam jeszcze kilka dni zaległego urlopu, który zamierzam wykorzystać, więc będę tutaj jeszcze tylko kilka dni. Cudownie J

Biłam się z myślami strasznie, ale wszyscy, którzy znali sytuację tutaj radzili mi, żeby zwijać manatki póki się nie zasiedziałam, bo szkoda mojego czasu, nerwów i ogólnie nie ma sensu tutaj siedzieć. I myślę, że mają rację. Tutaj nic dobrego mnie nie czeka. Pisałam Wam w skrócie jak się sprawy mają, więc przemnóżcie to wszystko x10 i będziecie mieć pełny obraz sytuacji. Szuja, którą tutaj mamy ryje nie tylko w naszym dziale, ale też w innych, podpieprza każdego jak leci – słusznie czy nie słusznie nieważne. Ważne, że debilny szef łyka każde jego słowo i nie przyjmuje do siebie żadnych argumentów. Jedna dziewczyna od nas zwolniła się 3 tygodnie temu, ja jestem kolejna, więc dział zostaje bez dwóch osób, które miały mega duży zakres obowiązków, ale dla naszego szefa to nie jest problem, bo przecież my jesteśmy beznadziejne. I mówiąc dosadnie Ch mu w d J Jeszcze jedna dziewczyna planuje przejście do innego działu (i jest na bardzo dobrej drodze), a wtedy ten dział leży. I dobrze J Może wtedy ktoś coś z tym zrobi, bo to co się tutaj dzieje, to jakaś paranoja. Było jeszcze kilka takich sytuacji (o których niestety nie mogę tutaj napisać), że włos się jeży na głowie i nie mogę zrozumieć jakim cudem nikt nie wycignął konsekwencji w stosunku do tych dwóch typów. Niepojęte to jest dla mnie, ale cóż... Szef zachował się na swoim „poziomie”, kiedy wręczyłam mu wypowiedzenie, ale jego mina była dla mnie bezcenna. Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję. Szkoda mi tylko 4 pozostałych osób z naszego działu, bo są naprawdę super i żal mi będzie się z nimi rozstawać, ale myślę, że pozostaniemy w kontakcie J

Tak czy siak mam już tą firmę z bani. Żałuję tylko, że straciłam tutaj 7 miesięcy, ale jak to mówią co nas nie zabije to nas wzmocni i zawsze to jakieś doświadczenie na przyszłość.

Jestem bardzo zadowolona, że podjęłam taką, a nie inną decyzję i jestem zdania, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

Swoją drogą, sposób w jaki znalazłam tą pracę jest dość zagadkowy, bo nigdzie nie było takiego ogłoszenia, a szukałam na wszystkich portalach, jakie tylko przyszły mi do głowy. Wysłałam tam swoje cv na całkiem inne stanowisko, po czym dostałam odpowiedź, że rekrutacja na to stanowisko jest już zakończona, ale tak się składa, że zacznają poszukiwania osoby na inne stanowisko i czy byłabym zainteresowana J Żeby było ciekawiej, wiele lat temu w tej firmie przez ponad 40 lat pracował mój ś.p. Dziadziuś i jestem całkowicie pewna, że maczał w tym swoje palce ;)

wtorek, 1 września 2015

No i mam zagwozdkę...


Dostałam propozycję pracy. Fajne stanowisko z możliwością dalszego rozwoju, kasa ciut lepsza niż obecnie i co?  ...Nie wiem co robić. Mam ochotę spróbować, kusi mnie bardzo, ale się boję. Boję się tego, że znów trafię tak jak tu. Boję się, że po okresie próbnym mi podziękują, a kredyt sam się nie spłaci. Boję się, że trafię z deszczu pod rynnę. A z drugiej strony jeśli zostanę tutaj nic ciekawego mnie nie czeka, a tylko nerwy, nerwy, nerwy... Tyle tylko, że tutaj już tą umowę mam w ręce. Nie wiem co robić. Kusi mnie bardzo, ale się boję... Co robić?

czwartek, 27 sierpnia 2015

Znowu o pracy


Powiem Wam, że jakiś ciężki czas dla mnie nastał. Wszystko przez pracę. Każdy dzień tutaj coraz bardziej mnie zniechęca do tego wszystkiego. Delikatnie mówiąc jest „chujnia” (inaczej się tego określić nie da) i strasznie żałuję, że sama na własne życzenie wpuściłam się w to bagno. Jakiegoś rozstroju nerwowego przez to wszystko dostałam, bo brzuch mnie boli na samą myśl o robocie i jestem jednym wielkim kłębkiem nerwów. Najgorsze jest to, że robię wszystko najlepiej jak potrafię, słyszę opinie, że w końcu nie ma problemów, które notorycznie zdarzały się za mojego poprzednika, a mimo to mój poprzednik, który jest dalej w Firmie, tyle, że na innym stanowisku, ryje pod wszystkimi w naszym dziale wyszukując różne haki na nas – najczęściej nieprawdziwie – które następnie sprzedaje naszemu szefowi, a ten jest na tyle głupi, że wszystko łyka i robi nam coraz bardziej spektakularne jazdy. Brak słów. No ale cóż, kto mógł przewidzieć, że tak będzie. Intensywnie szukam czegoś innego, bo ja się tak bawić nie mam zamiaru, wysyłam CV gdzie się da, chodzę na rozmowy (całe szczęście) i czekam na informacje zwrotne z 3 firm. Jest jakaś iskierka nadziei, bo w przyszłym tygodniu mam trzecie spotkanie w pewnej firmie (tak jak chciałam – poza korporacją), na którym myślę, że padnie konkretna propozycja z ich strony. Pytanie tylko jaka. No nic, poczekamy, zobaczymy. Ziarenko nadziei zostało zasiane i mam nadzieję, że wykiełkuje J A póki co musżę się tu jeszcze troszkę pomęczyć, byle nie za długo.

Dodatkowo sprawy nie ułatwia Junior, któremu wychodzą chyba wszystkie piątki na raz, ponieważ ręce pcha sobie do samego gardła, ślini się niemiłosiernie, przynajmniej jakby miał pól roczku, a nie prawie 2 latka, histeryzuje niemiłosiernie doprowadzając mnie tym do szału, a później do wyrzutów sumienia, że się na Niego wkurzam i o. Spirala nerwów się nakręca. Całe szczęście, że znalazłam sobie odskocznię i sposób na odreagowanie, bo inaczej skończyłabym już chyba u czubków. Mianowicie wyładowuję się w ogródku i grabię, przekopuję, sadzę, przesadzam, wyrywam chwasty... i tak się uspokajam.

Trzymajcie kciuki, żeby wszystko się pozotywnie dla nas potoczyło. I to jak najszybciej.

środa, 19 sierpnia 2015

I po urlopie


I powróciwszy. A urlop jak zwykle minął za szybko. Zdecydowanie zbyt szybko. Szał pakowania trzymał mnie w zasadzie aż do momentu, kiedy ruszyliśmy spod domu. Cały wieczór chodziłam i przeglądałam, sprawdzałam, odhaczałam na liście, dopakowywałam, znowu sprawdzałam, obchodziłam cały dom, żeby sprawdzić czy wszystko zrobione, zamknięte, zakręcone itd. Efekt był taki, że 80% rzeczy, które ze sobą zabraliśmy tylko się przejechało i nie użyliśmy ich ani razu. My to jednak nie potrafimy się pakować :P Ale za to miałam ten komfort psychiczny, że wszystko mamy w razie potrzeby :P Droga minęła nam fajnie i szybko. Mimo tego, że wyjechaliśmy w środku nocy ruch był już ogromny, ale na szczęście obyło się bez stania w korkach i śniadanie zjedliśmy już nad morzem. Z powrotem było jeszcze lepiej, wyjechaliśmy od razu po śniadaniu, kiedy nie było jeszcze praktycznie żadnego ruchu na drodze znad morza na południe – 4 godzinki i byliśmy w domu. Za to na przeciwnym pasie mijaliśmy 4 kilkunastokilometrowe korki w kierunku morza. Masakra. Współczuliśmy ludziom, którzy musieli w nich stać.

Junior morzem zachwycony, piaskiem jeszcze bardziej i gdyby tylko mu pozwolić w ogóle nie schodziłby z plaży. No chyba, że na żarełko. O to to tak, bardzo chętnie nawet J Dziecko nasze bowiem od morskiego powietrza nabrało takiego apetytu, że głowa mała. Szczególnie zasmakował w rybkach i różnego rodzaju zapiekankach makaronowych z warzywami, bo Junior kocha makaron w każdej postaci. Tylko skąd ja mu teraz będę takie świeże rybki brała :P Wypoczęliśmy, głównie psychicznie, bo o wypoczynku fizycznym przy niespełna dwulatku jest bardzo ciężko J Ale ten wypoczynek psychiczny jest chyba ważniejszy od fizycznego.  W tych krótkich chwilach, kiedy moi chłopcy bawili się sami, a ja mogłam spokojnie poleżeć sobie na ręczniku, posłuchać szumu morza (oraz „gotowana kukurydza”, „popcorn”, „naleśniki”, „mrożona kawa” :P), same układały mi się w głowie notki, a tematy same napływały do głowy. Szkoda, że część z nich szybko wyparowała, ale ja sobie przypomnę co tam chciałam ;) Także postaram się przelać na klawiaturę to, co mi się tam w głowie zalęgło i mam nadzieję, że uda mi się to zrobić jakoś tak w miarę sprawnie i systematycznie, żeby znowu nie zapuścić się w pisaniu.

A tymczasem wracamy  do rzeczywistości...

czwartek, 30 lipca 2015

Reisefieber


W nocy z piątku na sobotę wyjeżdżamy na urlop. W KOŃCU! Oznacza to, że nie liczać dzisiejszego dnia, jeszcze tylko raz pójdę do pracy. Ale... oznacza to też, że zostały mi dwa popołudnia i wieczory na kwestie logistyczne związane z wyjazdem, a rzeczy do zrobienia jest całe mnóstwo albo i więcej i powiem szczerze, że zaczyna mnie to troche przerażać. Lista rzeczy do zabrania zrobiona. Pozostaje tylko odhaczać pozycje. Tylko albo aż, bo boję się, że o czymś zapomnę, a co chwilę przychodzą mi do głowy rzeczy, których tam nie dopisałam. Mężu już zaczyna mnie stopować, że samochód, mimo ze jest duży, nie jest z gumy i jak tak dalej pójdzie to się nie zmieścimy. Trudno, jak czegoś zapomnimy kupi się na miejscu. W kompletną dzicz przecież nie jedziemy J

Jedno pranie już schnie, drugie czeka w kolejsce na włączenie dzis po południu, wieczorem końcowe prasowanie, muszę jeszcze jako tako ogarnąć dom przed wyjazdem, bo nakurzyło się niemiłosiernie, trzeba opróżnić lodówkę, a szczególnie zrobić coś z ogórkami, których mamy już całą szufladę. Jeśli wystarczy mi czasu postaram się wrzucić je dziś do słoików, a co się nie zmieści zabierzemy ze sobą do kanapek. Juniora trzeba jutro maksymalnie zmęczyć, żeby twardo spał nam w drodze, bo inaczej nie wyobrażam sobie tej drogi J Kurcze, wyjazd na urlop z małym dzieckiem to prawdziwe wyzwanie logistyczne, naprawdę J Ale mimo to bardzo się niego cieszę J

No... a oprócz mojego przedwyjazdowego szaleństwa nic nowego się nie dzieje. Junior rośnie i każdego dnia widzę jak się rozwija, jak wszystko rozumie, jak potrafi pokazać o co mu chodzi, jak coraz więcej mówi. I tylko gdzieś tam głęboko tli się taka malutka iskierka żalu, że czas tak szybko mija. Za szybko jak dla mnie.

 

Myślę, że nie dam rady więcej napisać przed wyjazdem, dlatego trzymajcie się ciepło i nie zapominajcie o nas. Wrócę za jakieś 2 tygodnie z pourlopową relacją. A tymczasem wracam do roboty, bo czas goni J

środa, 29 lipca 2015

ach te sny :P

Jezusicku, ale miałam dziś sen. Masakara jakaś, mówię Wam. Słowem wstępu powiem tylko, że mieliśmy w klasie w podstawówce takiego kolegę znanego w całej szkole, który w początkowych klasach był dosłownie diabłem wcielonym, wszędzie było go pełno i wszelkie kłopoty wychowawcze z naszą klasą były z jego powodu. Z biegiem czasu stopniowo siadał na tyłku do tego stopnia, że na koniec podstawówki załapaliśmy całkiem fajny kontakt i kumplowaliśmy się przez całe liceum. Później wiadomo, studia, nasze drogi się rozeszły i widywaliśmy się od przypadku do przypadku. Wiem tylko, że mieszka w Dużym mieście, ma żonę i synka i mają się całkiem dobrze. No, ale wracając do mojego snu, to właśnie ten kolega mi się dziś przyśnił. I to jak! Działo się to jeszcze przed slubem moim i Męża. Mężu w śnie nie występował osobiście, wiem tylko, że tyle co się rozstaliśmy i nagle znalazłam się na spacerze z tym kolegą. Szliśmy sobie przez jakiś park, później jeździliśmy jakąś zabytkową windą podobną do tych z Titanica i nagle ni stąd, ni zowąd mnie pocałował, a później zostaliśmy parą. Nie pamiętam co było dalej, bo byłam w takim szoku, że nie dałam rady zapamiętać dalszego ciągu J I niech mi ktos powie, skąd się biorą takie rzeczy? Żeby nie było – to żadnie tam niespełnione pragnienia czy cóś, bo ten kolega nigdy nawet mi się nie podobał, wręcz przeciwnie – nie należy do zbyt urodziwych :P Mówi się, że człowiek śni o tym, o czym myśli przed zaśnięciem. Taaa... jasne... biorąc pod uwagę to, co czasem mi się śni obawiam się, że moja wyobraźnia nie sięga tak daleko J

Miłego popołudnia ;)

czwartek, 23 lipca 2015

Nie moja bajka


Na początku myślałam, że moje dziwne odczucia po zmianie pracy spowodowane są tym, że zapuściłam korzenie w poprzedniej Firmie i że po prostu muszę się przestawić na pracę w innej firmie i na inną politykę korporacyjną. Od początku byłam nastawiona bardzo pozytywnie i pełna chęci i zapału. Dziwne odczucia tłumaczyłam sobie zmianą i sama sobie mówiłam „Spoko, przyzwyczaisz się”. Za kilka dni mnie pół roku mojej pracy tutaj i wiem już na pewno, że się nie przyzwyczaję... Nie ma takiej opcji. Przyznaję, że finansowo wyszłam na tej zmianie bardzo dobrze, ale nie kasa jest najważniejsza. Nie odpowiadają mi pewne rzeczy w tej pracy, dość ważne jak dla mnie, o których oczywiście na rozmowie nie wspomniano. Widzę w tej pracy coraz więcej minusów, a coraz mniej plusów i co rano robi mi się niedobrze na samą myśl, że mam tam iść. Czarę goryczy przepełnia nasz szef, który krótko mówiąc jest psychiczny. Potrafi w jednej sekundzie ze spoko kolesia (pozornie, bo my wiemy jaki jest) zmienić się w psychopatę, który wyzywa i robi pracownikom awantury najczęściej niesłusznie, nawet nie wyjaśniając o co mu chodzi. Dlatego podjęłam decyzję, że to nie moja bajka i ja z tej karuzeli wysiadam. Nie od razu, bo najpierw muszę coś znaleźć, ale ja w takich warunkach nie mam ochoty pracować. Powiem Wam, że najbardziej chciałabym znaleźć pracę poza korporacją, w normalnej firmie, bo korporacyjny tryb pracy chyba już mi się przejadł. Krótko, bo krótko, ale chwilę pracowałam poza korporacją, więc wiem jak to mniej więcej wygląda. Ciężko będzie coś takiego znaleźć, bo w naszej okolicy jest cała masa firm, głównie forporacyjnych i wszelkie ogłoszenia, jakie się pojawiają najczęściej dotyczą takich firm, ale kto wie, może akurat coś ciekawego się znajdzie. Trzymajcie kciuki, a ja tym czasem jeszcze bardziej niecierpliwie wyglądam urlopu.

wtorek, 21 lipca 2015

Siła pamięci


Dokładnie dziś mija 6 lat od śmierci mojej Babci. Nie wiem jak Wy, ale ja mam tak, że w każdą tego typu rocznicę – czy to śmierci Babci, czy Dziadków – każda minuta przypomina mi co w danej chwili robiłam. I te wspomnienia napływają w najmniej spodziewanych momentach. Niestety każdy z tych trzech dni zapamiętałam aż nazbyt dobrze, mimo, że kiedy zmarli moi Dziadkowie byłam w początkowych klasach podstawówki. Z Babcią była już inna historia, bo zmarła kiedy miałam 24 lata, więc spędziłyśmy razem mnóstwo czasu, razem z mamą opiekowałam się Nią, kiedy była już bardzo chora, karmiłam, przytulałam, pomagałamw toalecie... Byłyśmy sobie bardzo bliskie i bardzo przeżyłam jej śmierć. Sam fakt, że w 3 dni schudłam 4 kg mówi chyba sam za siebie. I tak każdego roku od rana do wieczora chodzę jak struta, bo wszystko do mnie wraca i mimo, że robię swoje, przed oczami mam i tak tamten dzień. Mam cichą nadzieję, że tak do końca mnie nie zostawiła i jest gdzieś blisko. I że czuwa nad Juniorem. Tak a propos – ostatnio pierwszy raz oglądałam z Juniorem stare zdjęcia i na jednym z nich była właśnie moja Babcia. Junior siedział cichutko i patrzył, aż nagle pokazał mi ją paluszkiem i mówi „Baba” J Kto wie, może Babcia do Niego przychodzi, bo skąd by wiedział, że to „baba” J
 
A ze spraw bardziej przyziemnych to nie możemy się już doczekać urlopu. Potrzebuję odpoczynku, może nie tyle fizycznego, co psychicznego. Potrzebuję się oderwać od pracy i spędzić czas tylko z moimi chłopakami, bez przerw na gotowanie, sprzątanie, prasowanie czy inne zajęcia. Potrzebuję morza, świeżego powietrza, szumu fal i wiatru. I w nosie mam czy będzie ładna pogoda, czy nie, nie zależy mi, chcę tylko urlopu nad morzem. Jeszcze tylko 10 dni J
Tymczasem Junior rośnie nam w oczach. Nauczył się tak wielu rzeczy, że aż trudno było mi mi je tu wymienić. Zna trzy literki (!) – A, O i E – i pokazuje je wszędzie, gdzie tylko je zauważy. Mówi pięknie i ostatnio sąsiadka powiedziała, że gdyby nie wiedziała, słysząc Jego wymowę nigdy nie powiedziałaby, że Junior ma niecałe dwa latka. Jego bunt dwulatka i nagłe histerie przemilczę, bo to temat na osobną notkę :P

czwartek, 9 lipca 2015

Śpiewać każdy moze


Jestem. Jakimś nadprzyrodzonym sposobem udało nam się przetrwać upały. Wiem, że już kiedyś to pisałam, pewnie nawet nie raz, ale ta pogoda u nas nie może być chyba normalna. Jest albo 12 stopni i deszcz, albo 40 i patelnia. Nie może być jakoś po środku. Masakra jakaś. Tak czy siak przetrwaliśmy. W domu nawet dało się żyć, bo było chłodno, wychodziliśmy na podwórko około 8 rano i 19:30, kiedy przed domem był już cień i jakiś wiaterek. Junior po całym dniu w domu dostawał bzika, więc trzeba było go zmęczyć przed spaniem, a gdzie jest lepiej niż na podwórku? J W pracy mimo klimatyzacji też jakoś tak duszno i roboty od cholery, bo zamknięcie miesiąca i początek następnego, więc raporty, raporciki itd. Człowiek nie wie w co ręce włożyć. Ale za 3 tygodnie urlop i już odliczamy, bo trzeba nam odpoczynku. Bardzo nam potrzeba.

No ale o śpiewaniu miało być. Ostatnio tak się zgadałyśmy w dziewczynami w pracy na temat śpiewania. Muzykę lubimy wszystkie, śpiewać też, ale wtedy już nie może być mowy o muzyce, bo w naszym wykonaniu, to muzyką raczej nazwać nie można J I ja się tak wtedy zastanowiłam, i wyszło mi na to, że śpiewam w dwóch sytuacjach. No dobra, w trzech – w kościele, Juniorowi do snu i w samochodzie.

·         W kościele – wiadomo, repertuar stały, a najbardziej podchodzą mi kolędy :P

 

·         Juniorowi do snu – o i tu już się zakres zdecydowanie rozszerza, bo repertuar jest już dość pokażny, od „zielonych słoni”, przez różnego rodzaju „Puszki okruszki” aż po „Jedzie pociąg...” w wykonaniu Rynkowskiego J. Także tutaj pole do popisu jest całkiem spore. A że Juniorowi się podoba, to jest dobrze. A muszę zaznaczyć, że jemu nie każda śpiewająca osoba odpowiada, i jak jego uszka nie mogą znieść, mówi zdecydowane NIE J I nie ma zmiłuj, trzeba przestać śpiewać i koniec. Także jestem wdzięczna memu dziecku, że mogę się wykazać J Niebawem mam zamiar bliżej zapoznać Go z gitarą. Ciekawe jak zareaguje.

 

·      
No i w samochodzie... -
O i tutaj jest już zdecydowanie ciekawie. Bardzo ciekawie nawet, bo repertuar jest już wszechstronny. Japa sama mi się drze, głośno się drze J oczywiście pod warunkiem, że jadę sama. Wtedy muzyka na full, znam czy nie znam śpiewam na całe gardło. Jakoś tak samo wychodzi :P I za każdym razem zastanawiam się czy ktoś mnie widzi przez szybę i co sobie myśli J Ale co tam, trzeba się jakoś relaksować, co nie? Poza tym na pewno nie jestem w tej kwestii osamotniona i na pewno wiele z Was robi tak samo. Prawda? J Powiedzcie, że tak, bo zacznę się o siebie martwić J
 
Tymczasem zmykam  nastawiam się psychicznie na generalne porządki, bo zrobiliśmy małą rozpierduchę koło domu w ramach dalszego urządzania ogrodu. Ale to akurat bardzo lubię, więc jakoś te orządki przeżyję. Oby tylko pogoda dopisała.

czwartek, 25 czerwca 2015

Czym się różnią mali chłopcy od dużych?

Stwierdzam wszem i wobec, że niczym.... No dobra, niech będzie, że wzrostem. A tak poza tym to niczym :) Tak samo kręcą ich nowe zabawki, tak samo pociągają ich komputery (przynajmniej moich), samochody i wszelkie robótki typowo męskie (choć Junior gotowaniem czy sprzątaniem też nie pogardzi - oj oby Ci tak zostało Synu :P). A do takich wiekopomnych wniosków doszłam ostatnio stercząc drugą godzinę nad piętrzącą się przede mną furą ubrań do prasowania. Teściowa moja jest zwolenniczką upychania wszystkiego nogą do szafek prosto z pralki, ale ja poszłam jednak w ślady mojej Mamy (i Męża też już prawie sprowadziłam na właściwą drogę) i wolę sobie wszystko uprasować po praniu i takie piękne, czyściutkie, pachnące i poskładane ułożyć ładnie w szafie. Ot takie zboaczenie :) No i ostatnio ogarniałam sobie takie 3 wsady pralkowe z jednego tygodnia i tak sobie kontemplowałam dochodząc do takiego oto wniosku, jak w zdaniu pierwszym. Stosik ubrań Juniora 10 bluzeczek, 3 pary spodenek, trochę bodziaków itp. Mężowy stosik - 12 koszulek, 5 koszul, 3 pary spodni. Ja - 5 bluzek i jedna para spodni :) Otóż moje chłopaki bez względu na to czy to duży, czy mały, brudzą się niemiłosiernie. I jakkolwiek tego małego jestem w stanie zrozumieć, tak ten duży jest dla mnie zagadką. Pracuje w biurze, jak po południu robi coś w ogrodzie, to w przeznaczonych do tego ubraniach, które wiadomo, muszą się brudzić i innej opcji nie ma. Myć się przecież myje :P, w domu czysto jest, a on ciągle czymś ufajdany. ględzę mu nad uchem o tym i ględzę i nic. No trudno, chyba będę musiała z tym żyć :P Tak, wiem to przemyślenia z gatunku tych niezbyt wysokich lotów, ale jakoś czułam potrzebę wylania żali. A co, mój blog, wolno mi :P

A tak generalnie nic nowego u nas. Dziś jest w końcu ładna pogoda i planujemy po obiedzie wybrać się na rowery. Junior ma swoje krzesełko, sam wybrał sobie kask i po pierwszych kilku krótkich przejażdżkach bałam się, że na tym się skończy, ale nagle synkowi memu się odmieniło i taka jazda chyba mu się spodobała, bo sam się dopomina, żeby wyjąć rower i jechać. No to jeździmy. Mamusi dobrze to zrobi :P

wtorek, 23 czerwca 2015

Gdzie to lato?

Jakby ktoś nie zauważył, jest czerwiec... Końcówka czerwca nawet. Za tydzień lipiec będzie, a tu
Siąpi... ba! Leje jak jasna cholera i nie zapowiada się na to, żeby kiedykolwiek miało przestać. Już jesienią była lepsza pogoda niż jest teraz. Masakra jakaś. Jak tak dalej pójdzie, to do roboty trzeba będzie kajakiem pływać albo jakimś innym pontonem. Całe szczęście, że w okolicy nie mamy żadnej rzeki. Czerwiec kurde, a Junior na podwórko chodzi w kilku wartwach ubrania wliczając w to bluzkę, bluzę z kapturem, kurtkę, chustkę na szyję i czapkę. Jeszcze trochę i trzeba będzie rajtuzy z powrotem wyciągać z czeluści szuflady. Ja chcę juz lato i ciepełko takie z prawdziwego zdarzenia. I słońce chcę, i na ogródku siedzieć chcę, i na rower chcę iść, a tu dupa. Bo leje. Buuu...

No... wyżaliłam się.

Jak tam u Was po weekendzie? U nas spoko. Na weselu byliśmy i było naprawdę fajnie. Państwo młodzi super. To nasi przyjaciele, którzy są ze sobą odkąd pamiętamy. Już raz mieli ustaloną datę ślubu, ale z powodów rodzinnych byli zmuszeni ten ślub przesunąć. Trochę wtedy przeszli, dlatego tym bardziej teraz ten ślub byl dla nich (dla nas w sumie też) tak bardzo wzruszający. Panna Młoda się spłakała, Pan Młody wypowiadał przysi ęgę bardzo drżącym głosem, a w kościele było słychać co chwilę pociąganie nosem. Ale było pięknie. Póżniej wesele, które było bardzo udane. Super zespół, pyszne jedzenie, fajne towarzystwo i zabawa do samego rana. Junior zabalował prawie do 20, był zachwycony, bo były balony, muzyka i całkiem sporo dzieci w różnym wieku, więc mieł towarzystwo. Niechętnie się ewakuował do dziadków, bo przecież jak to – impreza, a ja do domu? No way. No, ale jakoś go namówili i pojechał. I nawet grzecznie spał w nocy. Wyszalał się w ciągu dnia (bez swojej zwyczajowej południowej drzemki, bo chyba stwierdził, że drzemki są dla mięczaków :P), tak więc wieczorem był tak wypluty, że padł jak betka i spał do rana z jedną tylko pobudką na picie. Bo przecież po weselu człowieka suszy, no nie? ;) A my spokojnie się pobawiliśmy. Oj dawno tak nie pobalowaliśmy J I na każdym kroku wspominaliśmy nasze wesele (czy ja już zawsze tak będę mieć przy tego typu okazjach?). W niedzielę po południu pojechaliśmy po Juniora i do domku, a w poniedziałek znów zadzwonił budzik... Tiaaa... uwielbiam ten dźwięk... Kolejne wesele planujemy na sierpień, tym razem rodzinne, gdzie będę świadkową, więc nie byle jaka rola mi się trafiła J. No ale do tego jeszcze trochę czasu. Na razie czekamy na urlop J

piątek, 19 czerwca 2015

Ratuj się kto może, czyli bunt dwulatka ... :)

Żeby nie było tak całkiem różowo i cukierkowo, jak pisałam we wczorajszym poście, ogłaszam wszem i wobec, że mamy w domu przyspieszony bunt dwulatka. W pełnej krasie.

Generalnie Junior jest grzecznym i bardzo kochanym chłopcem i naprawdę nie mogę na Niego narzekać. I w sumie nie mam zamiaru narzekać tylko opowiem jak to u nas wygląda. Trochę czytałam o tym słynnym buncie dwulatka jeszcze jak byłam w ciąży, żeby wiedzieć na co mam się przygotować psychicznie. Wtedy wydawało mi się to takie odległe, a tu nagle bach!. Welcome to the jungle... :) Junior prezentuje książkowy przykład takiego buntu - alergiczna wręcz reakcja na słowo "Nie" albo "Nie wolno", płacz, krzyki, czasem rzucanie się na podłogę - jednym słowem standard. Przyznaję, czasami bywa ciężko zachować cierpliwość i ostatkiem sił staramy się zachować spokój. Mężu i ja staramy się takie ataki przeczekać i tłumaczymy Juniorowi, że nie trzeba się denerwować, a jak się uspokoi tłumaczymy Mu co i jak. Robimy różnie w zależności od poziomu histerii - albo staramy się nie zwracać na to uwagi dopóki się nie uspokoi, albo wkładamy go do łóżeczka i czekamy aż ochłonie, albo po prostu mocno Go przytulamy. Nie powiem, że jest lekko, bo nie jest i kilka razy zdarzyło nam się stracić cierpliwość i krzyknąć, ale to przynosi odwrotny efekt od zamierzonego, bo wtedy Junior wścieka się jeszcze bardziej, a my mamy niesamowitego kaca moralnego. Nie jesteśmy zwolennikami bezstresowego wychowania, bo naszym zdaniem nie tędy droga i taka metoda przynosi więcej szkody niż pożytku, a dziecko powinno znać pewne granice. Ale też nie jesteśmy i nie mamy zamiaru być nie wiadomo jak surowi, bo nie chcę fundować swojemu dziecku tego, co sama przeszłam dzięki "kochanemu tatusiowi". Chciałabym, żeby za jakiś czas, jak będzie duży na myśl o rodzicach miał dobre skojarzenia, a nie to co ja, kiedy niezbyt miłe wspomnienia wracają w najmniej spodziewanych momentach.

No ale wracając do tematu. Ten cały słynny bunt to zwyczajny sposób na odreagowanie skumulowanych emocji, z którymi dziecko po prostu sobie nie radzi. Pół biedy jak Junior świruje w domu, ewentualnie w ogrodzie (choć to niezbyt pożądana opcja, w końcu to trochę miejsce publiczne :P). Gorzej jak taki świr dopada go w sklepie tudzież gdziekolwiek poza domem. Wtedy już jest troszkę gorzej i trzeba zarządzać natychmiastową ewakuację, żeby uniknąć większego wstydu :P Nie ma na to innego sposobu, jak tylko zacisnąć zęby i czekać na lepsze czasy :) No chyba, że jednak jest, to poproszę :)

Miłego weekendu

czwartek, 18 czerwca 2015

Dwadzieścia


Dziecię moje ukochane skończyło w niedzielę 20 (!) miesięcy. Za cztery miesiące stukną Mu dwa – DWA! – latka. Jakim sposobem ten czas tak zapierdziela to ja nie mam zielonego pojęcia. Toż dopiero test robiłam, dopiero trzymałam takie małe śliskie i bezbronne na brzuchu, a tu już takie chłopisko mi wyrosło.

Dawno nie robiłam takiego podsumowania, więc pomyślałam sobie, że najwyższa pora.

Otóż – dwudziestomiesięczny Junior waży 11 kg i mierzy 87 cm wzrostu. Stan uzębienia na chwilę obecną to 15 sztuk (została nam jedna trójka i piątki do pełnej szczęki).

Lubi jeść wszystko, oprócz słodyczy. Uwielbia warzywa w każdej postaci, owoce jeszcze bardziej. W tej chwili zajada się truskawkami w takich ilościach, że aż pachnie nimi na odległość. Czekolada za to niet. I dobrze. Wcale nad tym faktem nie ubolewam J

Oprócz jedzenia Junior mówi. Dużo mówi J I bardzo dużo w naszym ojczystym języku, a coraz mniej po chińsku. Spokojnie można się z Nim dogadać, czego nie umie powiedzieć to pokaże i wszyscy wiedzą o co chodzi.

Nowych rzeczy uczy się błyskawicznie, wystarczy, że raz coś zobaczy i już wie co i jak.

Uwielbia czytać – sam ogląda książeczki, wybiera której chciałby posłuchać i cierpliwie słucha jak ktoś Mu czyta.

Lubi oglądać bajki (ale książki jeszcze wygrywają). Na topie są obecnie Kubuś Puchatek, Myszka Miki i Stacyjkowo.

Zachwyca się pociągami, traktorami i wszelkiego rodzaju sprzętem budowlanym. Mężu już ma w Nim pomocnika, bo gdzie tata coś robi, tam MUSI być i synek, który podaje wszystko, co w danej chwili jest potrzebne i co najlepsze – ani razu się nie pomylił. A później chodzi po domu i naśladuje wszystko, co robił tata.

Kocha dzieci – gdzie dzieci, tam i Junior. Nieważne czy w sklepie, w kościele, na placu zabaw czy gdzielkolwiek indziej. Dlatego od przyszłej wiosny zaczynamy nową przygodę – przedszkole. Niech się Junior socjalizuje (o efektach ubocznych w postaci chorób nawet nie chcę póki co mysleć).
 
Ach... rośnij Synku, oby tak dalej :)

środa, 10 czerwca 2015

Przekroczyć granicę


Mam takie nieodparte uczucie, że w tym roku przekraczam w swoim życiu pewną granicę. Za kilka miesięcy skończę 30 lat. Jakoś tak nie dociera do mnie fakt, że tyle mam. Wiem, niektórzy powiedzą mi "Co to jest 30 lat", ale nie o to chodzi. Owszem, jestem i czuję się dorosła już od ładnych kilku lat, ale mentalnie czuję się na góra 23 lata. Jakoś tak zatrzymałam się na tym wieku i ani rusz dalej J Zresztą mój Dziadek nawet w wieku 70 lat zawsze powtarzał, że czuje się jakby ciągle miał 18 J I w sumie o to chodzi, żeby czuć się młodo i nie zdziadzieć. Mnie to bardzo cieszy, że mam takie odczucie, ale jak sobie pomyślę, że jestem w takim wieku, a nie w innym, jest mi jakoś tak... dziwnie. Jakbym przekraczała właśnie jakąś niewidzialną granicę. W sumie  w życiu wypracowaliśmy z Mężem pewną stabilizację i dobrze nam z nią. Mamy cudownego Syna, mamy siebie nawzajem, mamy własne cztery kąty z ogrodem (i jesteśmy u siebie), mamy psa, pracę, kredyt (no tego akurat wolałabym nie mieć, ale cóż poradzić :P). I dobrze nam w tym punkcie, w którym jesteśmy.

Żeby nie było tak całkiem poważnie to powiem Wam jak obudził mnie dziś Junior. Usiadł między nami na łóżku, zaczął tarmosić moją piżamę i wołać „Mama, MAMA! Nie aaaa, ja am am” J czyt. Mama nie śpij, daj mi jeść” J zaznaczam, że kolację zjadł naprawdę sporą jak na swój brzuszek, a rano był wygłodniały jak wilk. Widać ma to po tatusiu J No, ale nie ma się co dziwić jak ktoś w nocy wędruje po całym łóżeczku, waląc przy tym głową w szczebelki i jak gada przez sen J znaczy Junior, nie Mężu J

 Za tydzień wybieramy się na wesele naszych przyjaciół. Junior początkowo będzie z nami, a około 19:30 przyjadą po Niego dziadkowie, a rodzice będą balować do rana. Ha! Już nie mogę się doczekać J A tym samym Junior pojedzie na pierwszy wypad do dziadków z noclegiem. Ciekawe jak będzie wyglądać to Jego spanie J No cóż, niech se dziadki radzą, a co J A w ostatni weekend sierpnia kolejne wesele, tym razem wyjazdowe. Rok temu zapowiadało się, że w tym roku nie będzie żadnych tego typu imprez, a tu proszę J Aż dwie. Zawsze przy takich okazjach przypominają mi się nasze przygotowania. Ach fajnie było i został mi wielki sentyment do tamtych czasów. Jednak blog to fajna sprawa, bo dobrze jest móc wrócić do starych notek i poczytać jak to było.

A tak w ogóle to mam wielką ochotę zrobić sobie jakieś ładne wiosenne paznokcie żelowe. Sama nie wiem co mnie naszło, zwłaszcza że po ślubie powiedziałam sobie „pierwszy i ostatni raz”. Mam też w głowie złoty środek w postaci hybrydy i mam wielką chrapkę na kupno małego zestawu na własne potrzeby. A że bardzo lubię taką „zabawę” to kto wie, kto wie... J

Miłego popołudnia

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Po długim weekendzie

Halo halo, jak tam życie po długim weekendzie?

U nas minął szybko, zdecydowanie zbyt szybko, ale cieszę się, że choć trochę podładowaliśmy baterie. Odkąd wróciłam do pracy w styczniu, nie miałam wolnego (nie licząc zwykłych weekendów), dlatego tych kilka dni było dla mnie prawdziwym zbawieniem. Wypoczywaliśmy typowo rodzinnie, czwartek u rodziców, w piątek na wycieczce, a sobota i niedziela w domu. Junior świętował też spóźniony Dzień Dziecka i wszyscy jakby się zmówili kupili mu prezenty typowo ogrodowe – piaskownicę, narzędzia ogrodowe z wózkiem, bramkę do gry w piłkę i zestaw koparka + ciężarówka. Oczywiście wszystko trzeba było obowiązkowo wypróbować, dlatego wszystkie popołudnia i wieczory spędzaliśmy w ogrodzie kopiąc rękami i nogami, biegając, wożąc i rozrzucając. Radości i rozrywki było co nie miara, nie tylko dla Juniora :P Sobota dała nam nieźle popalić, bo było 32 stopnie, a u nas cienia jest jak na lekarstwo. Wybawieniem okazał się wąż ogrodowy i podlewanie trawy J Musimy jeszcze zainwestować w basenik dla Juniora, niech się chłopak chlapie w upały.

A u nas nic nowego.

W sumie mogę Wam opowiedzieć o wrażeniach z Nowej Firmy. Przepracowałam tu już 4,5 miesiąca i mogę powiedzieć coś więcej niż w jednym z wcześniejszych postów.
Generalnie ta praca, zresztą jak każda inna, ma swoje plusy i minusy. I wygląda to mniej więcej tak:

PLUSY:
- przede wszystkim mam blisko, do pracy jadę niecałe 10 minut,
- atmosfera jest naprawdę spoko, choć oczywiście jak wszędzie, tak i tu jest menda, która sieje zamęt dla własnych korzyści,
- nauczyłam się bardzo dużo rzeczy w całkiem innej branży, niż pracowałam wcześniej no i na pewno nabrałam nowego doświadczenia, a to będzie dobrze wyglądać w CV,
- kasa jest zdecydowanie lepsza niż w Starej Firmie

MINUSY:

- pracy jest BARDZO dużo (choć dzięki temu czas mi szybkoe leci) i ciężko jest przez to zaglądać tutaj,
- co miesiąc trzeba tworzyć róźne raporty, co to oznacza siedzenie po godzinach, a to dla mnie największy minus,
- są pewne aspekty ogólnej polityki firmy, które niekoniecznie mi odpowiadają, ale o tym oczywiście na rozmowie kwalifikacyjnej nikt nie wspomina, żeby nie odstraszać kandydatów :P 

Mogłabym pewnie jeszcze długo tak wymieniać. Są dni, kiedy żałuję, że odeszłam ze Starej Firmy, szczególnie, że codziennie tamtędy przejeżdżam, a sentyment został, bo praca sama w sobie i codzienne czynności były zdecydowanie fajniejsze w Starej Firmie. Dowiedziałam się niedawno co się dzieje w tamtym miejscu i utwierdzam się w przekonaniu, że dobrze zrobiłam zmieniając pracę. Może nie jest to wymarzone miejsce, w którym chciałabym spędzić tyle lat co w Starej Firmie, ale póki co dobre to, co jest. Założenie mam takie, że popracuję tutaj jeszcze z rok, później chciałabym sprawić Juniorowi jaieś rodzeństwo J, a czy wrócę po macierzyńskim to się okaże. Jeśli znajdę coś innego godnego uwagi to raczej nie J

No ale plany planami, a życie życiem, dlatego zobaczymy jak nam się poukłada.
Tymczasem cieszymy się tym co jest i z utęsknieniem czekamy na urlop, który już za 1,5 miesiąca J

A co u Was?

czwartek, 28 maja 2015

Jest tu kto? :)


Jesteśmy, żyjemy i mamy się bardzo dobrze. Bardzo bardzo BARDZO Was przepraszam za tak długie milczenie i za brak jakiegokolwiek znaku życia. Jak zwykle było to nie zamierzone, po prostu tak wyszło. Powó? Jak zawsze prozaiczny – życie i brak czasu. W pracy w Nowej Firmie miałam całe mnóstwo rzeczy do ogarnięcia, wszystkiego musiałam się nauczyć od podstaw, bo wiadomo, podobieństwa podobieństwami, ale każda firma rządzi się swoimi prawami i tak naprawdę wszystko tu jest inne niż było w Starej Firmie. Zdarzało się, że musiałam zostawać po godzinach, zresztą jak jest dużo pracy, zwłaszcza na początku miesiąca, kiedy trzeba robić różnego rodzaju raporty, analizy itp. trzeba zostawać i nie ma bata. A po pracy wiadomo człowiek gna do domu, żeby nadrobić z Juniorem całe stracone 8 godzin i nie w głowie mi wtedy wchodzenie na neta. Tak więc jest zabawa, wygłupy, później kolacja, kąpiel i lulu, a mama i tata biorą się za ogarnianie domu, psa i ogrodu, który w końcu nabiera kształtów. A że do roboty zawsze coś jest, to trzeba się tym zająć, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. I tak czas mija, dzień za dniem, tydzień za tygodniem... Przez cały ten czas nawet nie wchodziłam na bloga, bo było mi szkoda, że nie mam na niego czasu, ale wczoraj powiedziałam sobie, że czas coś z tym zrobić, bo cholernie mi tego miejsca brakuje. W pracy jestem już na tyle ogarnięta, że wydaje mi się, że znajdę w końcu czas na to, żeby napisać choć kilka zdań co jakiś czas. Także jeszcze raz przepraszam i postaram się poprawić.

A co u nas... Wszystko w porządku, Junior rośnie (ma już prawie 20(!) miesięcy), bardzo dużo mówi, wymyśla coraz ciekawsze zabawy i rośnie na mądrego i otwartego chłopczyka. Oby tak dalej J Pies też rośnie, choć dużym cielsku owczarka nadal tkwi durnowaty szczeniak, który wariuje na każdym kroku. Tylko gabaryty już nie te co kiedyś, dlatego trzeba uważać, żeby nie narobił szkód podczas swoich wariactw J Mężu i ja pracujemy, jak już wyżej wspomniałam i powoli nastawiamy się psychicznie na urlop, którego już BARDZO potrzebujemy.

Zastanawiam się ile osób tu jeszcze zagląda, dlatego bardzo proszę, zostawcie komentarz pod tym postem, ok?

To chyba tyle na teraz, następnym razem napiszę więcej J

piątek, 20 lutego 2015

Jest tak

Pierwszy dzień w Nowej Firmie minął właściwie dość przewidywalnie. Stawiłam się w pracy na 8:00 do 9 czekałam na szkolenie BHP czytając w tym czasie broszurki dotyczące zasad panujących w Nowej Firmie. Po szkoleniu BHP przyszła pora na podpisywanie umowy i inne formalności, później wycieczka po Firmie, zostałam przedstawiona każdemu pracownikowi po kolei (po 5 osobie całkowicie pogubiłam się w imionach :P, dobrze, że nosimy identyfikatory, bo jest łatwiej i nie muszę do każdego mówić „Ej Ty” :P). Następnie szybka kawka w dziale HR i zostałam zaprowadzona do mojego działu. Biuro ładne, nowiutkie, na biurku czekał pachnący nowością sprzęt. Fajnie J Nowa Firma należy do amerykańskiego koncernu i od samego początku uderzyło mnie to, że wizualnie pomieszczenia biurowe wyglądają jak w amerykańskich filmach (nie wiem jak wyglądają naprawdę, ale tu jest jak w filmach J ). Boksy w biurach, ale nie takie malutkie klaustrofobiczne, tylko dość przestrzenne i z niskimi ściankami, więc widzimy się wzajemnie, jeśli wystarczająco się wyprostujemy. Mi to akurat pasuje J I mega wygodne anatomiczne fotele przy biurkach. W Starej Firmie po 4 godzinach przy biurku nie wiedziałam już jak mam siedzieć, bo wszystko mnie bolało, tutaj bez problemu daję radę wysiedzieć 8 godzin. Większość rzeczy, które teraz robię jest całkiem inna niż była w Starej Firmie, choć stanowisko jest to samo J. No, ale to było do przewidzenia. Ogarniam coraz więcej, choć nadal całe mnóstwo rzeczy jest dla mnie czarną magią, ale powoli, do wszystkiego w końcu dojdę mniejszymi bądź większymi kroczkami. Także luz. Szkoda mi tylko, że nie mam już tyle czasu co kiedyś, żeby częściej pisać i zaglądać do Was, ale staram się być w miarę na bieżąco.
 
A tak poza pracą, to z utęsknieniem czekam na wiosnę. Chciałabym, żeby już było cieplutko, żebyśmy po pracy mogli zabrać Juniora na spacer, bo teraz jak wracamy jest już trochę chłodno, ale jeszcze chwilka J Junior tymczasem rozgadał nam się na dobre, mówi już naprawdę dużo, świetnie można się z Nim dogadać, wszystko potrafi pokazać, pamięta co jest w danej książeczce, gdzie odłożył daną zabawkę i na przykład kiedy czegoś szukam, biegnie pokazać mi gdzie to coś położył. Także dziecko nam rośnie niesamowicie szybko J Zastanawiamy się powoli nad wakacjami, chcielibyśmy wyskoczyć nad morze chociaż na tydzień, żeby odpocząć i zmienić Juniorowi powietrze. Mężu ostatnio właśnie zagaił co robimy z wakacjami i intensywnie myślimy nad tematem. Musimy przekalkulować koszty, bo w domu co nieco musimy w tym roku zrobić, czeka nas wesele, na którym jestem świadkową, więc wypada coś więcej odpalić, ale na choć krótkie wakacje fundusze się znajdą. To priorytet numer 1 J 
 
A tymczasem konczę przerwę, idę zrobić sobie kawkę na zapaś i wracam do roboty J 
 
Miłego dnia i nie zapominajcie o mnie.
 

sobota, 7 lutego 2015

melduje

Jestem jestem, nie martwić mi się tu J W Nowej Firmie dostęp do internetu oczywiście mam, ale wiadomo, że to są początki i po pierwsze muszę się skupić nad tym co tu do mnie mówią, bo jak na razie ni ch... nie rozumiem i jestem zielona jak szczypiorek na wiosnę, więc staram się maksymalnie wysili szare komórki i jakoś to wszystko ogarnąć, a jest tego mnóóóóóóstwo. No a poza tym tak trochę głupio w pierwszych dniach nowej pracy siedzieć na necie i pisać bloga J A jak już wracam do domu, to nadrabiam zaległości w czułościach z synkiem, później w domu też zawsze jest coś do zrobienia, a czas leci. Do Was zaglądam na bieżąco, więc wiem co w trawie piszczy, ale nie zawsze mam czas i możliwość komentowania, więc proszę mi wybaczyć J siła wyższa J Także teges... nie martwić mi się tu, bo ja jestem jak bumerang – zawsze wracam J Czasem trwa to ciut dłużej, ale wracam J
Ale do rzeczy, czyli jak tam wrażenia? Ano z jednej strony pozytywne, bo i ludzie do rzeczy, i atmosfera fajna, tylko wszystko tu jest takie „inne” i „obce”... Zupełnie inne niż w Starej Firmie, więc muszę sie przestawić na nowe funkcjonowanie, nowy sposób pracy, nowe obowiązki, nowe systemy, nawet skrzynka mailowa jest inna, więc uwierzcie mi, że ciężko jest się przestawić, szczególnie po zaledwie kilku dniach. Na razie czuję się trochę zagubiona, bo nie mam pojęcia co się z czym je, niewiele rzeczy potrafię ze sobą połączyć, pilnie notuję i czytam to co zapisałam, żeby sobie wszystko w głowie poukładać po swojemu.  Mam nadzieję, że nie zajmie mi to niewiadomo ile, bo nie lubię być taką niemotą, a tak się czuję, choć mój obecny szef twierdzi, że daję radę. No to niech mu będzie i tej wersji się trzymajmy J
A tymczasem cieszę się, że za kilka godzin weekend, bo ten tydzień był dla mnie jakiś wyjątkowo długi J

piątek, 30 stycznia 2015

Pożegnania nadszedł czas...

... nie nie, nie z blogiem :) Choć prawdę mówiąc statystyki pokazują, że zagląda tutaj coraz mniej osób i coraz mniej z Was się odzywa :( Chcę jeszcze długo pisać i nie chciałabym, żeby ten blog umarł śmiercią naturalną z braku czytelników. No nic, czas pokaże jak będzie.
No, ale do rzeczy... :)
Dziś jest mój ostatni dzień pracy w Firmie. prawie 8 lat pracy, 8 lat wspomnień, 8 lat doświadczeń... Kawał życia...
Trafiłam tutaj w zasadzie przez przypadek, bo praca tutaj trafiła mi się jak ślepej kurze ziarno. Po licencjacie dostałam się na staż do malutkiej rodzinnej firmy w sąsiednim mieście, ale intensywnie szukałam czegoś innego, co pozwoliłoby mi zdobywać doświadczenie i rozwinąć skrzydła. Każdego dnia przeglądałam ogłoszenia na różnych portalach i wysyłałam CV, kiedy coś mnie zaciekawiło. Na kilkanaście ogłoszeń, na które odpowiedziałam, dostałam jeden telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. Ucieszyło mnie to, bo dotyczyło to pracy w moim Mieście, zaledwie 10 minut jazdy samochodem z domu, w dodatku bardzo niedaleko pracy Męża (wtedy jeszcze-nie-Męża). Na rozmowę jechałam na całkowitym luzie, bo tak naprawdę nie wiedziałam jak to jest, czego mam się spodziewać i traktowałam ją bardziej jako trening przed kolejnymi rozmowami, niż coś realnego. Wygląda na to, że ten mój luz, spokój i opanowanie zrobiły wrażenie na rekruterach, bo 2 dni później zaproponowano mi pracę za całkiem niezłe pieniądze i z perspektywami niezłej podwyżki jak na osobę dopiero zaczynającą swoją karierę zawodową. Tak właśnie trafiłam do Firmy :) Na początek 2 tygodnie szkolenia, nauka obsługi systemów, procesów wewnątrz firmy, zasad działania tak dużej korporacji itp. Po tym czasie dostałam kilku pierwszych klientów, z którymi współpracowałam oraz swój pierwszy projekt :) Jednym słowem czułam się wrzucona na głęboką wodę, co w pierwszy dzień, gdy ówczesna szefowa ogłosiła oficjalnie, że przejmuję obowiązki i będę robić to, to i to, wywołało to moje przerażenie i wpadłam w lekką panikę, co objawiło się tym, że dzwoniłam do wtedy-jeszcze-nie-Męża prawie z płaczem, "że ja się boję, że ja na pewno sobie nie poradzę i w ogóle co ja tutaj robię? Zabierz mnie stąd!" :) Po pokrzepiających i jakże współczujących słowach "Weź się ogarnij i nie gadaj głupot! Poradzisz sobie!" :) zrobiło mi się jakoś tak lepiej i wzięłam się za robotę... :)
Bywało różnie, kwadratowo i podłużnie :) Przez 2 lata miałam okropną szefową Zołzę, która czepiała się wszystkich o wszystko i potrafiła zrobić mega awanturę na całe biuro (openspace, w którym siedzi około 50 osób :P). Nie raz miałam ochotę rzucić wszystko w cholerę i pójść z Firmy w siną dal, nie raz szukałam ogłoszeń i byłam skłonna wziąć cokolwiek, byle być dalej od niej, ale jakoś dałam radę, a moja cierpliwość została nagrodzona i Zołza odeszła, co urosło w Firmie niemalże do rangi święta narodowego :) i wtedy zrobiło się naprawdę fajnie. Atmosfera w Firmie stała się naprawdę super, do tego do naszego działu dołączyły osoby, z którymi przebywanie stało się przyjemnością i naprawdę z wielką chęcią szłam rano do pracy. I tak było aż do mojego L4. Nie było mnie w Firmie przez 1,5 roku. W tym czasie zaszły takie zmiany, że po powrocie przecierałam oczy ze zdumienia i nie poznawałam naszego biura. Rotacja w Firmie zawsze była duża (choć nie sądzę, żeby to był powód do dumy), ale zmiana 80% zespołu naprawdę mnie zaskoczyła. Zresztą to tylko jedna ze zmian, są i inne, niestety niekorzystne, które kilka miesięcy temu skłoniły i zmotywowały mnie do znalezienia czegoś innego. I znów trafiło mi się coś blisko domu, za o wiele lepszą kasę i na lepszych warunkach, więc stwierdziłam "teraz albo nigdy". I tak od poniedziałku zaczynam nową przygodę. Nowy etap mojego życia zawodowego. Czy będę zadowolona? Czas pokaże, ale póki co cieszę się, że zdecydowałam się na zmianę, nie można za długo tkwić w jednym miejscu, bo człowiek zwyczajnie przestaje się rozwijać i czułam, że właśnie tak się dzieje ze mną. W przyszłym tygodniu opowiem Wam jak jest w Nowej Firmie. Sama jestem ciekawa jak to będzie :) Jestem pozytywnie nastawiona i mam nadzieję, że tak już zostanie :)

wtorek, 27 stycznia 2015

Różnorodnie

A zapomniałam Wam ostatnio napisać jaki zaszczyt mię kopnął :) Normalnie zostałam poproszona na świadka, znaczy się świadkową na ślubie mojej kuzynki, który odbędzie się w sierpniu. W sumie to trochę się zdziwiłam, bo nie spodziewałam się kompletnie takiego obrotu sprawy. Byłam pewna, że poprosi o to swojego brata albo przyjaciółkę, a tu taka niespodzianka. Mężu się ze mnie śmieje, że wytrzeszczu dostałam, jak usłyszałam to pytanie, ale nie powiem, miło mi się zrobiło :) Bo to będzie mój pierwszy raz. W sensie, że jako świadkowa :) Wiem, że kuzynka będzie oczekiwała i potrzebowała mojej pomocy, bo mieszka w Poznaniu, a ślub będzie tutaj, w naszych okolicach, więc pewnie będę miała jakieś zadania do wykonania, ale bardzo mnie to cieszy, bo co nieco jeszcze z naszych przygotowań pamiętam i przecież sprawiało mi to radość nieziemską. A tu proszę, będzie można pewne rzeczy powtórzyć :) super :) Swoją drogą to będzie ciekawe doświadczenie zobaczyć jak to jest po tej poniekąd drugiej stronie :) Się będzie działo :P Junior będzie balował z Dziadkami (bo oni też będą), a my z Mężem w końcu się wybawimy :) Przynajmniej taki jest plan :P A jak będzie to się okaże :P

Ostatnio miałam też taką małą przygodę. W ubiegłym tygodniu przed pracą miałam jedną rzecz do załatwienia, ciocia przyszła do Juniora wcześniej, Mężu zabrał się rano z sąsiadem, a ja wsiadłam w nasze auto i pognałam na drugi koniec miasta. Pognałam to w tym przypadku pojęcie względne, nawet bardzo względne, bo mgła była jak jasna cholera, widać było nie dalej niż na 5 metrów. Sprawę miałam do załatwienia na obrzeżach miasta. Było jeszcze wcześnie, a więc i ciemno, do tego ta mgła, więc kiedy dojechałam prawie na miejsce zaczęłam wypatrywać mojego docelowego budynku. Z marnym skutkiem oczywiście, bo nic nie było widać. I tak sobie jechałam powoli przed siebie aż w końcu wjechałam w jakąś polną drogę. I zamiast od razu zawrócić, bo logiczne było, że to nie tu, to głupia pojechałam dalej. I tak jechałam tym polniakiem, po dziurach dobre 5 minut zanim się zorientowałam, że kurcze coś nie teges. Zatrzymałam się i zaczęłam główkować co dalej. Mgła chyba jeszcze gęstsza, po obu stronach trawa i krzaczory równe z naszym samochodem, wąsko, że nie szło nawet zawrócić, a jazdy po dziurach i we mgle na wstecznym wolałam jednak nie ryzykować. Jednym słowem scerneria rodem z horroru. A wokoło ani żywej duszy. Nie było rady, powolutku ruszyłam dalej w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłabym zawrócić. Po około 100m zrobiło się trochę szerzej i po kilku razach udało mi się zawrócić na takim małym wzniesieniu i w duchu odprawiałam modły na cześć mojego Męża, który namówił mnie na nasze auto z napędem 4x4, bo gdyby nie to utknęłabym tam już chyba na dobre i nikt by mnie nawet nie znalazł, bo ja sama nie wiedziałam, gdzie właściwie jestem. W końcu udało mi się wrócić na normalną ulicę wśród cywilizacji, zaparkowałam przed sklepem i na piechotę poszłam szukać budynku, do którego przyjechałam. Jak się okazało był dosłownie przed moim nosem, tylko ukryty we mgle i za drzewem. No. I taką miałam przygodę na skuteczne rozbudzenie wczesnym porankiem. A co się strachu najadłam to moje :)))

poniedziałek, 26 stycznia 2015

It's the final countdown

Siedzę sobie w pracy i wysyłam maile pożegnalne do osób, z którymi ściśle współpracowałam przez te wszystkie lata. Dziwnie tak wiedzieć, że to już ostatni poniedziałek w Firmie, jutro ostatni wtorek i tak dalej, a za nim się obejrzę, po raz ostatni zamknę za sobą drzwi. Straszne... Sprawdzam czy zostały mi na komputerze jakieś prywatne rzeczy, które muszę sobie zgrać, żeby nie przepadły, zamykam ostatnie sprawy i odliczam...
Tymczasem weekend minął nam bardzo pracowicie. Najpierw pojechaliśmy na większe zakupy, żeby w tygodniu mieć większość z głowy, później wyrzuciliśmy psa na ogród grupowo wzięliśmy się za sprzątanie (tak, tak, Junior też, bardzo chętnie nam pomagał), później obiad, po południu ogarnialiśmy rzeczy, które wisiały już nad nami od dłuższego czasu, ale jakoś nie mieliśmy weny, żeby się za to zabrać. Zanim skończyliśmy była już pora kąpania Juniora i odetchnęliśmy dopiero jak poszedł spać. W niedzielę świętowaliśmy spóźniony Dzień Babci i Dziadka, bo w tygodniu niestety nie mieliśmy jak ich odwiedzić. Obie babcie zadowolone z prezentów, więc jest dobrze :)
Fajnie, że jest w miarę ciepło i mrozów nie ma, ale szkoda mi, że śniegu też nie ma, bo sanki czekają w garażu i na razie nie zapowiada się na to, żeby Junior miał z nich skorzystać. Mógłby ten śnieg spaść chociaż na kilka dni. Hmm... w sumie to wcale nie wiadomo jak byłoby z tym korzystaniem z sanek i w ogóle ze śniegu, bo kiedy jakieś 2 tygodnie temu tego śniegu leżał jakiś 1 cm, Junior ani trochę nie zamierzał po nim chodzić i kazał się wziąć natychmiast na ręce. Chyba się bał, że pobrudzi sobie buty :P
A tak ogólnie to nic mi się nie chce. Nie mam natchnienia kompletnie na nic. Jakieś takie przesilenie mnie dopadło, czy cóś... Sama nie wiem. Nawet ten post jakiś taki nijaki się zrobił. Chyba muszę sobie walnąć jakąś kawkę na pobudzenie, bo tu zasnę zanim pójdę do domu. A tak w ogóle to planuję zrobić jakąś tartę na słono na obiad. Nigdy takiego cuda nie jadłam ani nie robiłam, więc pytam czy może któraś z Was ma jakiś dobry i sprawdzony przepis na cos dobrego? :) Podzielcie się dobre kobity :)

środa, 21 stycznia 2015

Mój sposób na wsiąknięcie i Dzień Babci po raz drugi

Wszyscy, którzy dobrze mnie znają, wiedzą jaki jest dla mnie najlepszy prezent :) Mężu jest w tym najlepszy, bo potrafi mnie obserwować i mimo, że nie zawsze słucha tego, co do Niego mówię (no jak tak można!), to potrafi wychwycić z potoku moich słów co chciałabym mieć. To co kfiatushki lubią najbardziej to po pierwsze książki w każdych ilościach i im grubsze, tym lepiej :P A po drugie wszelkiego rodzaju albumy, pamiętniki i inne tego rodzaju pierdoły, w które potrafię wsiąknąć na cały wieczór. Pisałam już kiedyś, że piszę Juniorowi prawdziwy, pisany piórem wiecznym pamiętnik (nie tak często jak bym chciała, ale piszę). Oprócz tego wypełniam albumy, które dostał w prezencie tuż po urodzeniu (sztuk 3, każdy z innymi informacjami do wpisania, więc tym przyjemniej się je wypełnia). A ostatnio wsiąkam na całe wieczory w coś innego. Otóż dostałam od Męża takie oto cudo (2 sztuki w różnej kolorystyce, bo nie mógł się zdecydować, a poza tym stwierdził, że jeden to będzie za mało :P):

 
I od kilku dni namiętnie spisuję w nim wszystko z luźnych karteczek, które trzymałam w szufladzie w kuchni. Ach... jak ja to lubię. Plan jest taki, że w takich notatnikach będę spisywać swoje wypróbowane przepisy, a jeśli kiedyś będę mieć córkę, to jej to wszystko dam jak dorośnie. A jeśli nie będę mieć córki, to dam synowej :) albo wnuczce (Jeeezuuuu.... jak to strasznie brzmi! :P)
Lubię pisać, notować, kolorować, upiększać, rysować... Jakaś szczególnie uzdolniona plastycznie nie jestem, ale coś tam potrafię :) To dla mnie najlepsze sposób na wyłączenie i chwila na uporządkowanie własnych myśli. Takie oderwanie od rzeczywistości.
Dziś Junior i nasze mamy po raz drugi w życiu świętują Dzień Babci. Rok temu, trzymiesięczny Junior na moich kolanach, swoimi jeszcze nie bardzo skoordynowanymi ruchami rączek bazgrał na kartkach tworząc dzieła przebijające na głowę Picassa :) Tak samo w tym roku, choć już w sposób bardziej skoordynowany i świadomy, Junior całe wczorajsze popołudnie spędził na robieniu laurek, ale pomysłu na drobny prezent nie mieliśmy. I tak sobie główkowałam, główkowałam i stwierdziłam, że obie babcie, tak jak ja, mają mnóstwo luźnych fruwających karteczek z przepisami, więc każda dostanie swój własny Przepiśnik, w którym będzie mogła sobie te karteczki uporządkować :) No bo ileż można kupować bombonierki, prymulki czy inne tulipany? A tak, będziemy oryginalni :) Dobry prezent? :)
A ja tradycyjnie... kierunek cmentarz... :(

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Weekend, weekend i po

Jak tam u Was po weekendzie? U nas fajnie, choć weekend minął zdecydowanie zbyt szybko. Pogoda dopisała wyśmienicie, więc w sobotę pogoniłam całą menażerię na długi spacer, a sama wzięłam się za odkurzanie i mycie podłóg korzystając z okazji, że nikt nie będzie mi się kręcił pod nogami ani deptał po mokrej podłodze. Nawet nie myślałam, że to taki luksus :) Odkąd mamy w domu coraz bardziej mobilne dziecko i do tego wielkiego psa, podłogi brudzą się u nas w tempie ekspresowym, co doprowadza mnie dosłownie do szału. Ponieważ Junior urzęduje ze swoimi zabawkami głównie na podłodze, czasem nawet tam je, trzeba w miarę sprawnie i jak najczęściej doprowadzać ją do jako takiego porządku, dlatego odkurzamy codziennie i co drugi dzień myjemy podłogi z podziałem na role - Mężu władca odkurzacza, i kfiatushek władca ścierki :P Ja to już chyba zacznę sobie dorabiać na drugi etat jako konserwator powierzchni płaskich :) W każdym razie Mężu posłuchał się mnie wyjątkowo ochoczo i jak zabrał ekipę za spacer, tak nie było ich prawie 2 godziny, a ja w tym czasie zdołałam wysprzątać na błysk (co prawda wieczorem już prawie tego błysku nie było widać, ale pominę to milczeniem :P). Tak czy siak weekend minął nam dość towarzysko, bo w sobotę byli u nas znajomi, z którymi nie widzieliśmy się już bardzo dawno, bo od pewnego czasu mieszkają w Kanadzie i widujemy się z nimi przy okazji ich wizyt w PL. W niedzielę z kolei byliśmy u sąsiadów, bo już się tak umawialiśmy chyba od jesieni, ale jakoś nie mogliśmy się zgrać czasowo, aż w końcu się udało :) A na dziś zaplanowaliśmy rozbieranie choinki, bo sypie się już dziad niemiłosiernie i mam dość ciągłego zamiatania igieł po całym domu. Zawsze czekaliśmy do 2 lutego, ale w tym roku choinka chyba postawiła sobie za cel stracić wszystkie igły przed tą datą, ale niedoczekanie jej :) Sami z nią skończymy, o! Taki sucharem pięknie się spali, podejrzewam, że w 5 minut nie będzie po niej śladu. Uwielbiam żywe choinki, nadają domowi taki fajny klimat i ten zapach i w ogóle są jedyne w swoim rodzaju, ale w tym momencie jestem skłonna uznać wyższość choinek sztucznych nad żywymi. Przynajmniej się dziadostwo nie sypie.
A jutro planuję swój debiut na polu banana bread, potocznie zwanym ciastem lub chlebkiem bananowym. Jako małpiszon z prawdziwego zdarzenia banany wręcz uwielbiam (Junior ma to chyba po mnie :P) dlatego bananów ci u nas zawsze dostatek, więc postanowiłam zrobić z nich coś innego nić robiliśmy do tej pory (a robimy wiele - naleśniki z bananami i kokosem, z nutellą i bananali, owsiankę/kaszę mannę z bananem, koktajl, muffinki itd.). Ciekawe jak wyjdzie. Przepis odgapiłam od Agaty - sprawdzony, podobno pyszny, więc można piec :) A ja piec ostatnio bardzo lubię. Gotować w sumie też, najbardziej kiedy mam na to sporo czasu, bo jak się gotuje w biegu, to już nie to samo, nie ma kiedy wczuć się w rolę :P
A tymczasem w pracy zaczynam włączać końcowe odliczanie. Jeszcze 2 tygodnie i znikam z Firmy. Jakkolwiek by nie było, mimo, że nie raz klęłam na czym świat stoi na to miejsce, to jednak trochę szkoda będzie przyjść tutaj po raz ostatni. W końcu spędziłam tutaj kawał życia. No ale na notkę podsumowującą jeszcze przyjdzie czas :)

P.S.
Niech mi ktoś wytłumaczy jak to jest - ja naprawdę bardzo lubię porządek i staram się go utrzymywać, co przy Juniorze, Mężu i psie jest nie lada wyzwaniem. Ale za cholerę, mimo, że naprawdę próbuję, nie potrafię utrzymać porządku w torebce i wiecznie mam w niej totalny chaos :) Whyyyy??? :)
P.S. 2
Hmm... pisałam ostatnio, że w Firmie ostatnio nagromadziło się trochę dziwnych ludzi. Właśnie przed chwilą przeszła koło mojego biurka dziewczyna uczesana w 2 kucyki (26 lat chyba ma z tego co pamiętam) w mega różowej koszulce z ogromnym portretem Hello Kitty. Gdzie ja jestem?

Refleksyjnie...

Spotkałam ostatnio koleżankę z liceum. Chodziłyśmy do jednej klasy, ale przez długi czas nie miałyśmy ze sobą kontaktu. W szkole trzymałyśmy się razem w kilkuosobowej grupie, ale po maturze każdy poszedł w swoją stronę i nasze ścieżki się rozeszły.Zapytała co u mnie, opowiedziałam jej w skrócie, co się zmieniło przez tych 11 lat od matury, a później zadałam jej takie samo pytanie. I tutaj posmutniała, a w odpowiedzi usłyszałam "Źle, nawet bardzo źle." I zaczęła opowiadać. Ma dwoje dzieci - starszą dziewczynkę i młodszego chłopczyka. Chłopczyk fajny, zdrowiutki, właśnie skończył trzy latka i poszedł do przedszkola, ale dziewczynka jest bardzo chora. Nieuleczalnie. Robią co mogą, żeby zapewnić jej jak najlepsze życie, żeby była z nimi jak najdłużej, ale ostatnio ich życie przypomina równię pochyłą. Koleżanka zrezygnowała z pracy, żeby być z córką, która wymaga całodobowej opieki, a ostatnio stała się specjalistką od reanimacji. Bo już kilka razy jej córka przestała oddychać i musieli ją reanimować. I nie wiadomo ile jeszcze życia jej zostało. Kiedy to usłyszałam dosłownie wbiło mnie w chodnik. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, nawet boję się sobie wyobrażać co musi czuć matka w takiej sytuacji. To musi być przeżycie, którego nie da się opisać słowami i mam nadzieję, że nigdy nie dowiem się jak to jest. Nie chcę tego wiedzieć. Koleżanka dodała, że najgorsze jest to, że w żaden sposób nie mogą już córce pomóc. Na jej chorobę do tej pory nie wynaleziono lekarstwa i żadne pieniądze nie są w stanie jej uratować. Jedyna co oni mogą to być z nią i walczyć o nią do końca. Podobno takie doświadczenia dostają ludzie, którzy są w stanie to udźwignąć, ale dlaczego muszą cierpieć niewinne dzieci? Nigdy tego nie zrozumiem. Ten świat jest dziwny, naprawdę. I jak tak sobie później o tym wszystkim myślałam, doszłam do wniosku, że człowiek przejmuje się jakimiś pierdołami, swoje kłopoty uważa za koniec świata, a dopiero kiedy słyszy, jakie tragedie spotykają innych ludzi, może stwierdzić, że tak naprawdę ma wielkie szczęście i musi się cieszyć tym, co ma, zamiast narzekać i martwić się tym, co tak naprawdę ma niewielkie znaczenie.