wtorek, 18 kwietnia 2017

Poswiątecznie i Tadek-niejadek

Święta, Święta i po świętach. Jak zwykle mnóstwo przygotowań, a później chwila moment i po wszystkim :)
Nasze święta średnio się udały, bo mamy powtórkę z chorobowej rozrywki. Choróbska przemaglowały nas wszystkich po kolei. Zatoczyliśmy pełne koło i zaczynamy pełną rundę - najpierw Junior - angina, później ja - angina. Póki co Mężu się trzyma, ale on był ostatni w kolejności chorowania, więc widocznie jeszcze nie jego pora. A może tym razem będzie miał farta i go ta "przyjemność" ominie. Całe szczęście, że pogoda za oknem ni dobija, bo gdyby było pięknie i słonecznie, a my musielibyśmy się kisić w domu to chyba bym nie zdzierżyła. A tak - leje, wieje i jakoś tak człowiekowi łatwiej to przecierpieć :P Póki co Junior kuruje się w domu, ja potulnie drepczę do roboty (nie jest ze mną tak źle jak poprzednio, więc mogę) i mam nadzieję, że wreszcie zakończymy sezon, bo ileż można.
A wracając do Świąt. Junior w tym roku po raz pierwszy świadomie malował pisanki. Rok temu też próbował, ale po 2 minutach mu się znudziło i uciekł. Tym razem wytrwał, wczuł się w rolę i jak prawdziwy Picasso malował jajka na wszystkie kolory tęczy. Wyszły mu przepiękne :) A chodził dumny jak paw. A jeszcze bardziej był dumny jak zaniósł je do święcenia we własnym koszyczku :) A później po kilka razy dziennie dopytywał się kiedy pójdzie do kościoła.
Później dzielnie pomagał mi piec sernik i zamęczał mnie pytaniami kiedy będzie gotowy, bo on już tak by go zjadł. Szkoda, że u Niego na pytaniach zazwyczaj się kończy i wciśnięcie mu obiadu graniczy z cudem. No mówię Wam, jedzenie w wykonaniu Juniora to jest prawdziwa katorga. Zazwyczaj po kilku kęsach stwierdza, że już się najadł i ma pełny brzuch, no ale sorryyyy... 2 czy 3 kęsy to nie jest obiad. Stajemy już z Mężem na rzęsach, żeby namówić go do jedzenia, bo przecież musi jeść COKOLWIEK, ale czasami mam wrażenie, że to jest walka z wiatrakami. Kiedyś tak nie było, Nie mieliśmy najmniejszego problemu z jedzeniem Juniora. A teraz każdy posiłek przypomina rzeź niewiniątek, gdzie rolę niewiniątka odgrywa nasza cierpliwość. Czasem ręce nam już opadają, płakać się chce, ale co mamy zrobić? Przecież nie wepchniemy mu jedzenia do dzioba na siłę i nie dopchniemy do brzucha kijkiem (choć w ekstremalnych sytuacjach to brzmi kusząco :P) No, a najdziwniejsze jest to(i dzięki Bogu za to), że przy takim wręcz dziubaniu jedzenia wyniki ma książkowe, waży 15,5 kg przy 98 cm wzrostu, więc nie jest źle, ale kurde... musi przecież co jeść. Wygląda też niczego sobie, pomijając bladość na buzi. Czy któraś z Was miała taki problem? Jeśli udało się go rozwiązać, to proszę o rady, a ja już lecę po notesik i będę notować. Bo mi osobiście brakuje już pomysłów. W przedszkolu przy innych dzieciach zazwyczaj coś skubnie, ale są dni, że nie je praktycznie nic. Bo On nie jest głodny. Nosz w dupę... jak może nie być głodny? Masakra jakaś. HELP!
A tak poza tym czas płynie. Junior nie odstępuje taty na krok po Jego ostatnim wyjeździe, a dzięki temu ja mam trochę spokoju i mogę nadrobić zaległości w czytaniu, pisaniu itp :) Bo jak już postanowiłam wrócić, to słowa zamierzam dotrzymać. Na razie dość opornie mi to idzie, wiem, bo po tak długim czasie nie jest łatwo wskoczyć na dawne tory i sposób pisania o rzeczywistości, ale staram się :) Tradycyjnie, kiedy jestem daleko od komputera pomysły na notki mnożą się w tempie zastraszającym, a jak siadam do pisania wiatr hula po mózgownicy :) Ale postaram się poprawić. Obiecuję.

No i w ogóle muszę Wam podziękować za wytrwałość i za to, że nadal jesteście ze mną pomimo tak długiego milczenia z mojej strony. DZIĘKUJĘ!! :)))))

2 komentarze:

  1. Niewiele pewnie pomogę, ale mogę Cię pocieszyć, że ja też byłam z tych co ledwo skubały czasem, a jednak wyrosłam na całkiem zdrowego człowieka ;) I namawianie zupełnie na mnie nie działało, wciskanie "na siłę" (bo mamusia, bo nie urośniesz, bo masz zjeść) kończyło się tym, że zwracałam pół posiłku. Jak raz mnie na zielonej szkole nauczycielka zaszantażowała, że nie wstanę dopóki nie zjem obiadu do końca (okropnej paćki ziemniaczanej ze skwarkami...) to nie wstałam, aż ona w końcu wymiękła :p Jak widać, było to dla mnie tak traumatyczne w tamtym momencie, że dalej o tym pamiętam.
    Wracając do wątku: pamiętam jak moja babcia (lat wtedy ok 72) biegała z widelcem za moją kuzynką kilkuletnią i przemycała kęsy. Pewnego dnia nie miała na to siły, więc zwyczajnie usiadłyśmy przy stole i zaczęłam wyjadać porcję małej - dzieciak momentalnie znalazł się przy nas i pochłonął połowę (jak na nią to spory sukces). Są dzieci, które najlepiej jedzą, kiedy mają święty spokój albo konkurencję :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ja też tak miałam jak byłam mała, choć mimo wszystko jednak jadłam więcej niż Junior. Wiem, że zmuszanie nic nie da, dlatego staram się tego nie robić, żeby już do reszty go nie zniechęcić, ale czasem aż człowiekowi już ręce opadają.

      Usuń