Tydzień temu w weekend byliśmy w Szklarskiej Porębie. Jakoś tak spontanicznie wyszło po śniadaniu, że postanowiliśmy sobie wyskoczyć na wycieczkę. A że mamy bardzo blisko, bo tylko godzinkę jazdy, więc to żaden problem. No więc zjedliśmy śniadanie, ogarnęliśmy szybko chałupę i pojechaliśmy. Junior był tam w sumie drugi raz, ale pamiętał tylko wodospad i rybki w hotelu :P Wypad krótki, więc i chodzenia niewiele, ale zaliczyliśmy Wodospad Szklarki, spacer po lesie i po mieście, no i oczywiście "Ślizgawkę". I powiem Wam, że strasznie mi brakowało takiego prawdziwego górskiego powietrza. Zanim urodził się Junior jeździliśmy w góry dość często, przynajmniej dwa-trzy razy do roku. Zimą obowiązkowo na narty, a wiosną/latem/jesienią ot tak sobie, głównie do Karpacza, żeby wejść na Śnieżkę i ogólnie pokręcić się po okolicy. Jak urodził się Junior zrobiło nam się trochę nie po drodze z górami, a szkoda. Mam nadzieję, że niebawem nadrobimy zaległości, bo jak człowiek przypomni sobie jak to jest, nagle zdaje sobie sprawę, że mu tego brakuje. Tak samo było z moją przerwą w blogowaniu :P
A ostatni weekend minął nam pod znakiem techniki rolniczej, ze względu na Juniora, który przeżywa wycieczkę do tej pory :P
Dziś za to mam zamiar zrobić jakiś szybki obiad i lecę na ogródek walczyć z chwastami, głównie z babką. No tak mi się to dziadostwo rozsiało po trawniku, że głowa mała. A nie po to przez 3 tygodnie dzień w dzień grabiliśmy cały ogród, wydłubywaliśmy każdy kamyczek z ziemi, żeby przygotować ją na sianie trawy. Nie po to harowaliśmy, żeby trawnik wyglądał tak, jak teraz, żeby jakieś zielsko mi go bezkarnie zarastało. Co to, to nie! To oznacza wojnę. Zaopatrzyłam się w ciężką artylerię i będę dziś po południu rwać jak leci, a co! ;)
A jutro zebranie u Juniora.
Miłego popołudnia Wam życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz